Dangerous Golf - niebezpieczne obietnice i oczekiwania
Dangerous Golf od pierwszej zapowiedzi wydawało mi się nieporozumieniem. Po premierze wydało się, że niestety miałem rację. Ludzie z Three Fields Entertainment podpadli mi już w lutym, gdy teasowali swoją zapowiedź. Buńczuczne słowa o "twórcach Burnouta", niewiele mówiące, ale w sumie jednoznaczne grafiki pokazujące jakieś bliżej nieokreślone porozwalane rzeczy. Burnout wraca? Nie, Burnout wróci, jak Dangerous Golf się sprzeda. Póki co się jednak nie sprzedaje, deweloper przyznaje, że gra nie sprostała jeszcze ich finansowym oczekiwaniom. I wcale się nie dziwę, a także nie czekam już na ich duchowego spadkobiercę Burnouta. Ale od początku.
Nie mam problemu z dziwnymi grami. Symulator kozy? Spoko! Gra o byciu celnikiem albo sprzątaczką dyktatora? Ciekawe! Mam problem z grami, które przed premierą są pozycjonowane na niewłaściwych mentalnych półkach. Właśnie dlatego tak zdenerwował mnie The Order od Sony (spodziewałem się wiktoriańskich Gearsów, nie Heavy Raina) czy właśnie Dangerous Golf. Dosyć poważne zapowiedzi i sporych rozmiarów reportaże "o twórcach Burnouta" w zachodnich mediach sugerowały, że Dangerous Golf to jest COŚ. Że, co Three Fields Entertainment do znudzenia już podkreśla na każdym kroku, ich jedenastoosobowa ekipa działa dla graczy, ma pomysł. Nie rozumiałem jaki, ale wierzyłem. Teraz zrozumiałem i nie wierzę.
Dangerous Golf jest grą na poziomie I am Bread. Z tą różnicą, że I am Brad jest śmieszny, robiony na wesoło, a mimo to wciąga. Dangerous Golf jest superpoważne i przez to supernudne, a do tego superniezrozumiałe jeżeli chodzi o cel, jaki twórcy chcieli osiągnąć. Destrukcja otoczenia cieszy, jeżeli jest środkiem do celu. W Burnout był to sposób na eliminację oponentów. W Black efektowna opcja pozbycia się terrorystów. Tutaj destrukcja po prostu jest. Dostajemy za nią jakieś punkty, ale nie ma w gruncie rzeczy głębszego sensu. Ani poczucia humoru. No i najgorsze, ciekawej mechaniki.
Arcade to arcade, ale jednak spodziewałem się, że niczym w starych gierkach flashowych o minigolfie będzie się dało uderzać w piłeczkę z różną siłą, bawić w rykoszety. Nic z tych rzeczy - piłeczki się tu nie uderza kijem, a wystrzeliwuje? Katapultuje? Dangerous Golf równie dobrze można by nazwać symulatorem procy. Z golfem ma to tylko tyle wspólnego, że gdzieś tam jest dołek.
Abstrahując już od technicznych problemów, nawet po patchu i wciąż długich czasów ładowania, Dangerous Golf jest po prostu strasznie płytkie i nudne. Tymczasem powszechnie wyśmiewane I am Bread ("lol, grasz chlebem, kolejny symulator z dupy") wciąga na przynajmniej kilku poziomach. Grafikę ma prostszą, ale może pochwalić się równie fajną fizyką, ciekawym pomysłem i najważniejsze - tym nieuchwytnym i niemierzalnym czymś, grywalnością. Czyli tym, z czego Dangerous Golf jest zupełnie wyprane.
Gadając z chłopakami z redakcji o Dangerous Golf palnąłem, że symulator chleba jest ciekawszy. A potem stwierdziłem, że w sumie grałem w niego tylko kilka minut na gamescomie na PS4. Nie chcąc rzucać słów na wiatr kupiłem więc grę Bossa Studios i wciekłem z żoną na kilka weekendowych godzin. Rozkmina przy czym tym razem trzeba się usmażyć na tosta (bo toster jest tylko w pierwszym poziomie), opanowanie skomplikowanego sterowania, mozolna wspinaczka na szafę i długo mierzony skok na deskę do prasowania obok (no dobra, zespilowałem trochę). Takich emocji nie zapewnił mi żaden skok wiary w żadnym Assassin's Creedzie. A jakby tego było mało, gdzieś tam w opcjach mignęła opcja grania kromką wieloziarnistą! Czujecie to?
Three Fields Entertainment wspominało, że wyścigi to o wiele bardziej skomplikowany temat niż ich debiutancka produkcja i zabiorą się na nią w drugiej kolejności. Po golfie mam nadzieję, że jednak nie. Nie bez powodu na rynku nie ma indie-wyścigów samochodowych. W tym sektorze są albo gry AAA, albo popierdółki na iOS. Na pierwsze Three Fields Entertainment nie ma zasobów, a na drugie pewnie ochoty.
Paweł Olszewski