10 rzeczy, które najbardziej zdziwiły mnie po powrocie do Baldur’s Gate
W końcu przemogłem się i postanowiłem zacząć Baldur’s Gate od początku. Po 18 latach!
01.08.2017 14:35
Jest tylko jeden powód, dla którego warto dziś grać w Baldur’s Gate. Po to, żeby później przejść „dwójkę”. Tak przynajmniej myślałem do niedawna, nieodmiennie uważając kontynuację za grę lepszą, pełniejszą, godną tytułu „RPG wszech czasów”, „jedynkę” zaś zaledwie za jej wstęp. I o ile zdania na temat Baldur’s Gate 2 może jeszcze nie zmienię, o tyle powrót do pierwszej części, za który w końcu się wziąłem, bardzo mnie zaskoczył.
To w ogóle nie jest gra taka, jak zapamiętałem.Współczesne gry BioWare to olbrzymie ilości dialogów. Gada się w nich z każdym, o wszystkim, każdy ma też coś do powiedzenia czy skomentowania. Nie da się spotkać nowego bohatera w takim Mass Effekcie czy Dragon Age’u, żeby zaraz na wstępie nie opowiedział on nam całej historii swojego życia.
Podobnie jest w ostatnich, nawiązujących do klasyki grach Obsidianu - Pillars of Eternity i Tyranny. Obie bardzo lubię, w obu też rozmowa z każdą ważniejszą postacią przypominała klikanie po Wikipedii. Tymczasem spotkanie z jednymi z pierwszych kluczowych postaci w Baldur’s Gate 1, Khalidem i Jaheirą, wygląda tak:
(Khalid, podnosząc głowę w stronę gracza zza baru) O, Jaheira, czy maniery tego młodzieńca kogoś ci nie przypominają? To na pewno syn Goriona! Ale czemu podróżuje bez niego? Na pewno nie puściłby go samego! O nie, Gorion musi być martwy! Na pewno potrzebuje pomocy, przyłączmy się do niego! I chodźmy razem na południe do kopalni Nashkel.No dobra, myślałem sobie, rozmowy ze spotykanymi w świecie gry postaciami nie są tu tak rozbudowane, jak mi się zdawało, ale przecież przynajmniej wewnątrz drużyny będą długie dialogi! Przecież gry BioWare, od pierwszego Baldura poczynając, od zawsze słynęły z kształtowania relacji pomiędzy członkami prowadzonej przez gracza ekipy.Ale nie, nie tutaj! Jeżeli pamiętacie „romanse”, rozbudowane zadania związane z poszczególnymi bohaterami, odkrywanie ich tajemnic, pomaganie im w uporaniu się z przeszłością… To żadnej z tych rzeczy nie ma w pierwszym Baldurze. Tu jest prosto jak w konstrukcji cepa - na drodze stoi woj, woju chodź ze mną zabijać gobliny i jazda.Podobnie brzmią wymiany zdań między bohaterami - owszem, zdarzają się, ale ograniczają do pojedynczych kwestii.
System reputacji w Baldur’s Gate jest, ale na próżno szukać tu decyzji moralnych czy w ogóle jakichkolwiek związanych z zadaniami wyborów, które kształtują charakter bohatera. To fantasy tradycyjne i stereotypowe aż do bólu i ciężko tu przejść dziesięć kroków, by nie spotkać kogoś potrzebującego pomocy.Takiemu delikwentowi można jej albo udzielić, albo odprawić go z kwitkiem. Tego drugiego oczywiście nie chcemy robić, bo doświadczenie, bo przedmioty, no i kurczę, nie po to w to RPG gramy, żeby zadań nie wypełniać.Prędzej czy później zostajemy więc bohaterem i obrońcą uciśnionych. Nie da się tego uniknąć. Zadań dla złych bohaterów jest za mało. Jeżeli marzy nam się reputacja neutralna, to trzeba od czasu do czasu zabić jakiegoś niewinnego wieśniaka, żeby wyrównać karmę. Aktualnie, po 40 godzinach gry, mam niebezpiecznie wysoką reputację 17, a próbuję utrzymać w drużynie dwie złe postacie, które odejdą, jeżeli będę zbyt szlachetny.Lokacje w pierwszym Baldur’s Gate są duże! Naprawdę, zaskakująco duże. Olbrzymie połacie pustego terenu, lasów, po których można sobie łazić, szukając przygód. Duża część tego obszaru sprawia wrażenie, że do niczego konkretnego nie służy – ot, po prostu jest. Nie jest to rzecz jasna Morrowind, ale też wspomnienie całości jako tego liniowego, mocno fabularnego RPG-a okazuje się bardzo zwodnicze.Lata temu te puste lokacje nie robiły na mnie wrażenia, oczekiwałem fabuły i żeby to wszytko do czegoś służyło. Świeżo po Final Fantasy VII chciałem od gry dramatyzmu, porywającej historii, emocji, a nie jakiegoś tam łażenia po lasach. Teraz dużo łatwiej docenić mi tę wolność i wpływ, jaki rozbudowane lokacje mają na realizm świata przedstawionego.Co prowadzi naturalnie do jeszcze jednego wspomnienia - „co za nudy”. Jakieś problemy z wydobyciem żelaza z kopalni, spisek mający na celu przejęcie kontroli nad jego dostawami, a w jego środku my, jako jakiś 3-poziomowy chłopek, męczący się z wilkami czy goblinami. Gdzie moje ratowanie świata, gdzie zaskakujące zwroty akcji?Stąd chyba zawsze dużo bardziej lubiłem Baldur’s Gate 2, gdzie stawka od początku była dużo większa, rola bohatera w opowiadanej historii dużo istotniejsza… Ale teraz, po latach i po wszystkich innych RPG na koncie, powrót do tej prostoty daje zaskakującą satysfakcję.
Bo też dzięki temu łatwiej znaleźć radość z własnych miniaturowych przygód. Eksplorowaniu jednej z tych dużych, pustych lokacji. Natrafieniu na wybrzeżu na bronioną przez syreny jaskinię. Pokonaniu ich po dramatycznej walce, niemal przegranej po tym, jak przejęły kontrolę nad połową drużyny. Znalezieniu skrzyni pełnej skarbów i powrocie do miasta z wypchanymi po brzegi plecakami.Tymi śmiesznymi, sarkastycznymi, czasami wręcz absurdalnymi RPG z dawnych lat były Fallouty. To one znane były z dziwacznych losowych spotkań i zaskakujących wyborów w dialogach. Ale nie Baldur’s Gate, myślałem. To przecież 100-procentowe fantasy, od początku do końca na serio, z kijem w tyłku… A po latach okazuje się, że nie.Dużo jest tu tej Falloutowości! BioWare tworzące pod okiem Black Isle bez wątpienia czerpało od nich inspiracje i to widać. Na trakcie spotkać można Lorda Foreshadow, który mówi, że pochodzi z Neverwinter. „Nie ma takiego miasta jak Neverwinter? Może jeszcze nie!”. W lesie zaczepia nas mówiący zagadkami pustelnik, któremu w odpowiedzi puścić można wiązankę demonstrującą naszą irytację. Są cytaty z Monty Pythona. Są trzy małe potwory, od których dostać można autograf. Przy zwłokach jakiegoś całkowicie przypadkowego wroga znaleźć można tajemniczy list, którego autor zastanawia się nad rolą krzeseł w społeczeństwie.I wszystkie te rzeczy nie służą do niczego poza rozbawianiem gracza i wprowadzaniem do świata odrobiny dziwaczności. Nie prowadzą do zadań pobocznych czy jakichś sekretów. Ot są, żeby być. I bawić.Polska wersja Baldur’s Gate przeszła do legendy i nie ma w tym nic dziwnego. Była pierwszą tak dużą lokalizacją w naszym kraju, w nagraniach udział wzięło wielu znanych aktorów, CD Projekt zrobił jak na tamte czasy prawdziwą superprodukcję. Było to szczególnie imponujące, bo piractwo kwitło jeszcze przecież w najlepsze, a na kupowanie oryginalnych gier mało kto mógł sobie pozwolić.Tyle tylko, że jeżeli chodzi o samą realizację, to wcale nie jest aż tak dobrze, jak zapamiętałem. Wyraźnie brakuje reżysera (stąd chociażby nazwy własne każdy wymawia tak, jak akurat mu się wydaje). Niektóre terminy raz są tłumaczone, innym razem nie (jak Knieja Otulisko, w jednej z wypowiedzi pojawiająca się jako „Las Cloakwood”). Zdarzają się szkolne błędy („baraki” zamiast „koszar”).Również aktorstwo raz jest w punkt, innym razem drażni. Kobuszewski, czytający sekwencje snu, szczególnie daje się we znaki - jakby nikt nie powiedział mu, co właściwie czyta. Brzmi to jak jakieś opowieści do poduszki dla przedszkolaka.
Wiele rzeczy ta lokalizacja robi dobrze, jest wielka i wizjonerska, ale zdecydowanie czuć też, że twórcom brakowało jeszcze doświadczenia. Za to Fronczewski jest tak doskonały, jak wszyscy pamiętamy.Pamiętałem, że do tytułowego miasta dociera się późno (chociaż chyba nie, że aż tak późno!). Pamiętałem też, że było ono spore… Ale i tak jego rozmiar mnie zaskoczył. To całe 9 lokacji na mapie świata! Gra trochę tu wprawdzie oszukuje, łącząc w pewnych miejscach po dwie na jednym ekranie, ale mimo wszystko…I to miasto, podobnie jak w przypadku wcześniej wspomnianych lasów, sprawia dzięki temu wrażenie autentycznego. Bo nie jest tylko skondensowanym na małym obszarze miasteczkiem, mającym spełniać potrzeby gracza - tu sklep, tam gospoda plus trzy domki na krzyż. Czuć, że ktoś tu może mieszkać, wiele z obszarów nie służy do niczego, poza potęgowaniem tego wrażenia.Wiele współczesnych RPG ma problem z miastami. Nie potrafi kreować ich tak, byśmy uwierzyli w ich prawdziwość. Zresztą dotyczy to również ostatnich gier BioWare. Mogliby sobie przypomnieć, jak robili to kiedyś.Mój powrót do Baldur's Gate odbył się przy okazji uruchomienia w końcu Enhanced Edition, którą kupiłem tuż po premierze z myślą, że "kiedyś zagram" (trochę to zajęło). I pamiętam, że nie mówiło się o tym wydaniu najlepiej - że niepotrzebne, że to samo można osiągnąć modami, że oryginalna wersja jest łatwo dostępna na GoG-u... I wszystko to prawda. Ale bardzo cenię sobie przede wszystkim wygodę, wynikającą z tej wersji. Wystarczy kliknąć start i działa we współczesnej rozdzielczości z możliwością dowolnego przybliżania i oddalania widoku. I to moim zdaniem wystarczy.
Po premierze pisało się też o problemach ze stabilnością tej wersji - dziś, 4 lata później, błędów nie ma (a przynajmniej nie natknąłem się na żaden przez 40 godzin rozgrywki). Być może Beamdog mógł zrobić więcej, ale trzeba powiedzieć, że z podstawowego zadania - zachowania klasyka dla potomnych - wywiązał się bardzo dobrze. Warto też dodać, że gra ściąga się w owej klasycznej polskiej wersji językowej CD Projektu, co jest dodatkowym plusem (i co, niestety, nie dotyczy z jakiegoś powodu drugiej części).Baldur’s Gate zaskoczył mnie bardzo również pod względem mechanizmów rozgrywki. Spodziewałem się, że te archaiczne rozwiązania, bazujące na klasycznym „papierowym” systemie RPG, wszystkie te Trak0 i inne będą mnie teraz irytowały. Ale nie, okazały się dziwnie intrygujące.Oczywiście widok stojących naprzeciwko siebie wojowników, raz po razie nietrafiających, bo kostki nie pozwalają, jest trochę śmieszny. Ograniczenia w rzucaniu czarów dają się we znaki. Ale też jest w tym wszystkim jakaś elegancja, spójność.Obecność konkretnych, twardych zasad pozwala też znaleźć radość w eksperymentowaniu chociażby ze składem drużyny. Kiedy grałem w Baldura te 18 lat temu, szedłem po prostu z tymi, którzy pierwsi się do mnie przyłączyli. Wszyscy kolejni tylko irytowali - bo i tak nie miałem już na nich miejsca, a nie będę zmieniał składu, do którego już się przyzwyczaiłem.Tymczasem to właśnie gra, w której te eksperymenty ze składem są jedną z najfajniejszych rzeczy.Co jednak ostatecznie zadziwia najmocniej, to z jaką przyjemnością wciąż można grać w Baldur’s Gate. Jasne, trzeba mieć na uwadze cały jego archaizm i nieco wyższy poziom trudności… Ale eksploracja, dobieranie ekwipunku, rozwój postaci, wypełnianie zadań, wszystko to rozpozna nawet gracz wychowany na Wiedźminie 3.
Przeczytaj także: Brian Fargo dla Polygamii: "Złota era RPG-ów dopiero przed nami"
Czuć różnice, jasne, czuć, że jest to gra sprzed 18 lat, ale nie aż tak mocno, jak można by się spodziewać. Przede wszystkim widać, że współczesne RPG bardzo dużo zawdzięczają pierwszemu Baldur’s Gate. I wciąż potrafią się do niego odwoływać. Przecież nawet wspomniany Wiedźmin 3 robi dokładnie to ze swoją strukturą „najpierw biegaj po wiochach, a po kilkunastu godzinach rzucimy cię do wielkiego miasta, gdzie mocno zmieni się ton gry”.Dobrze mi się gra w Baldur’s Gate. Dużo lepiej, niż się spodziewałem. Ale wciąż nie mogę się doczekać powrotu do „dwójki”.
Dominik Gąska