Fire Emblem Heroes - recenzja. Taktyczne podróże komunikacją miejską
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy płacicie.
11.02.2017 15:23
Tak powinna wyglądać premiera mobilnej gierki z ugruntowanego uniwersum. Do prac wyznaczono developera, który od lat dba o markę (Intelligent Systems), dzięki któremu ostatnimi laty wyłącznie zyskuje ona na znaczeniu. Tematyczne Nintendo Direct podkreśla znaczenie Fire Emblem dla firmy z Kioto, zapowiada następną pełnoprawną odsłonę, a "przy okazji" pokazuje darmowe klikadełko na telefony. Aplikacja trafia tego samego dnia do obu stron mobilnej barykady na całym świecie, a niestabilność serwerów trwa maksymalnie kilka godzin. Świetnie zaplanowana, chirurgiczna akcja, jakiej pozazdrościłyby i Pokemony, które miesiącami borykały się z technicznymi bolączkami, i Super Mario Run, który padł ofiarą eksperymentalnego formatu sprzedaży oraz wyrazów czułości w kierunku Apple. Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, byście pokochali tę serię, nawet jeśli zagracie w nią po raz pierwszy w życiu.
Ale w takim wypadku należą wam się trzy zdania wyjaśnienia. Historia Fire Emblem ciągnie się aż do NES-a i zahacza o sporą część platform Nintendo. To strategie turowe, które wyróżniają dwa elementy charakterystyczne: trójkąt zależności na zasadzie "kamień-papier-nożyce" określający wszystkie ataki oraz permanentna śmierć bohaterów. Gier w serii, wliczając ultrarzadkie remake'i, było już koło piętnastu, powodzenia w poważniejszych próbach ich satysfakcjonującego poznania. A Heroes egzystuje sobie gdzieś na styku, pomiędzy wypełnionym fanserwisem tworem dla emblemowych nerdów oraz gierką inicjacyjną skierowaną do najbardziej zielonego z zielonych graczy. Jest świadome niemal trzydziestoletnich dziejów marki, ale z wielką chęcią się też na nie wypina swym mobilnym zadkiem.Jak przenieść turową strategię - najbardziej ślamazarny z role-playowych gatunków - na smartfony i zachować przy tym pierwotną głębię rozgrywki bez zniechęcenia do siebie docelowego, "normalnego" użytkownika? Fire Emblem może posłużyć nam jako odpowiedź. Przede wszystkim - dynamika. Starcia czterech na czterech na maleńkich siatkach wielkości jednego ekranu urządzenia, tury sterowanej przez komputer drużyny, które trwają kilka sekund, błyskawiczne wymiany ciosów, ograniczenie systemowych zależności do niezbędnego minimum. Wszystko w imieniu zabawy typu "przytnę sobie w tramwaju". Wystarczyło mi kilkanaście potyczek, bym zrozumiał, że Nintendo udało się niemożliwe. Mają smartstrategię. Gdy walka w normalnym przedstawicielu tego gatunku zajmuje zazwyczaj od piętnastu do trzydziestu minut, w Heroes trwa minutę. Niecałą często. Ale nadal bywa diabelsko trudna.
Informacyjny chaos znika dość szybko. Trójkąt zależności cały czas mryga z kąta ekranu, by nikt nie zapomniał, że "czerwony" zrobi mocne kuku "zielonemu", od razu staje się jasne, że łucznik lub mag atakuje wyłącznie z dystansu, a niepozorna strzała zaboli szczególnie jednostkę latającą (na smoku lub pegazie, a co!). I że medyk służy... do leczenia, no. Na pierwszych kilka godzin zabawy właśnie tyle wam wystarczy. Będziecie opracowywać nieskomplikowane strategie na poszczególne sytuacje z pola bitwy, przepadniecie w zalewie nerwowych level-upów (zgodnie z tradycją serii, statystyki bohaterów rosną losowo) i nauczycie się respektu do "silniejszych od naszych". Jak gra pokazuje, że dana bitwa to nie wasz poziom, to lepiej jej uwierzcie, bo Kostucha w Heroes nawet chwilę się nie zastanawia, tylko kosi kogo może. Całe szczęście, bohaterowie wracają do życia wraz z powrotem do głównego menu. W tym przypadku zdecydowanie preferuję nowoczesność.Ukłonem w stronę fanów jest istne tsunami grywalnych bohaterów. Prócz kilku świeżaków, z którymi zaczynamy przygodę, przez ekranik przewijają się pierwszo- i drugoplanowe postaci ze wszystkich odsłon Fire Emblem. W przeciwieństwie jednak do takiego Tokyo Mirage #FE, gdzie goście z uniwersum Nintendo zachowali swoje cechy charakteru, oraz w rytm zasady, że ilość nie zawsze równa się jakość - tutaj to po prostu pionki. Figurki do kolekcjonowania. Ale chyba nie powinienem narzekać, bo cały scenariusz Heroes stanowi zwykłą prowizorkę. "Ci źli" próbują przejąć władzę we wszystkich królestwach (nazywanych od poszczególnych odsłon, więc znajdziemy Królestwo Conquest, Królestwo Birthright i tak dalej), więc "ci dobrzy" wzywają Ciebie, gracza, byś pomógł im w walce. Potem lecimy z mapki na mapkę i tłuczemy wszystkie ikony Fire Emblemów, tak samo przez wszystkie dziewięć rozdziałów. Romans? Zdrady? Tak, może od razu z twistem psychologicznym i nieoczywistą furtką dla kontynuacji, co?No jasne, że chodzi głównie o samą rozgrywkę. Każdego z dziesiątek bohaterów czeka bardzo długa droga "od zera", każdemu należy poświęcić mnóstwo czasu, by odpowiednio podbić poziom i odblokować specjalne umiejętności. Kończy się zatem na układaniu kolejnych drużyn i naprzemiennym ich pielęgnowaniu. Czy to w misjach fabularnych, które możemy rozegrać na trzech poziomach trudności (miną jednak długie dni, nim będziecie gotowi do zasmakowania ostatniego z nich), czy specjalnej wieży treningów, serwującej piętra dla postaci na różnych szczeblach rozwoju. Grinding, grinding, grinding. Ale taki przyjemny, natychmiastowy, bo mobilny.Multiplayer na razie kręci dość umiarkowanie, bo działa podobnie do tego z Super Mario Run, czyli rywalizujemy z "duchami" rzeczywistych graczy. Po pierwsze - do zręcznościówki pasuje to zdecydowanie lepiej. Po drugie - niewiele daje w Fire Emblemie wymiatanie na serwerach, poza dość wątpliwym splendorem. Działają za to wydarzenia sezonowe, zwłaszcza to zmieniające się raz na dobę wyzwanie, które należy zaliczyć bez utraty żadnego herosa. W nagrodę obdarzy was bowiem nową postacią. Ach, nie wspominałem? Koniec końców, Heroes to kolejna wariacja Pokemonów. Prawdziwym celem codziennych sesji jest poszukiwanie tych najpotężniejszych z potężnych. Stosunkowo wcześnie okazuje się, że początkowi bohaterowie nie dają sobie za bardzo rady. I wtedy, właśnie w momencie tego spostrzeżenia, zaczyna się długo droga w dół do mikrotransakcyjnego piekła.
Wiecie, czym są gry gacha (w sensie - nie że gościa, tylko tak z japońska, "gaczia" czytane)? Festynami zbieractwa, losowości i szybkich przelewów. Orby, czyli walutę, za którą kupuje się kolejnych wojowników, można co prawda zdobyć w samej grze. Idzie to jednak bardzo wolno, a w pewnym momencie w ogóle przestaje być osiągalne. Za pakiet kultowych herosów zapłacimy kilkanaście orbów - tego jedynie można być pewnym. Cała reszta jest w rękach losu. Oznacza to, że cały dzień starań zakończy na przykład trzech leszczy, których nikt nie potrzebuje, oraz dwie powtórki. Powinienem teraz napisać, że "nie zauważyłem nawet, kiedy po raz pierwszy uszczknąłem zawartość swojego konta", by dokupić kilka orbów. Ale zauważyłem. Zauważyłbym. I dlatego się opanowałem, nie kupiłem jeszcze niczego za prawdziwe pieniążki.Ktoś może zapytać, jaki jest sens takiego systemu. Sensem jest próba uzależnienia gracza od regularnych zakupów w aplikacji. Z nimi gra jeszcze długo utrzymuje swój dynamiczny charakter z pierwszego tygodnia, gdy orby sypały się na każdym kroku, po każdym małym zwycięstwie. Bez nich, co piszę już z autopsji, zabawa zwalnia. Nadal wciąga, nie zrozumcie mnie źle, bo lubię powolnym tempem rozbudowywać swoich podopiecznych i szykować na ponowną przeprawę przez kampanię, tym razem na wyższym poziomie trudności. Wciąż jest mnóstwo rzeczy do zrobienia, zwłaszcza na tablicy wyzwań, których do końca lutego prawdopodobnie nie skończę (a wtedy zmieni się na nową, więc klops). Lecz zwalnia i tyle. Mobilny Fire Emblem jest wyłącznie uzupełnieniem dnia z grami, nigdy już nie będzie jego głównym daniem.Nintendo należy oddać, że ładnie rozbudowują Heroes. Codziennie mamią nowymi zapowiedziami, codziennie wrzucą taką lub inną błyskotkę, która może przydać się podczas wzmacniania coraz liczniejszej ekipy. Nawet jeśli świata nie zdobędą, na pewno zainteresują miliony świeżych graczy tą marką. Ja klikać zamierzam mniej więcej do dnia premiery Shadows of Valentia (maj). Czy potem mobilna aplikacja będzie jeszcze kogoś obchodzić? To już wyłącznie w rękach jej włodarzy. Spróbować powinniście, zwłaszcza że za rozpoczęcie zabawy nie zapłacicie ani grosza. Ale bardzo poważnie się zastanówcie, czy jest sens topić w tym pieniądze. Czytaliście już, że nawet wydając tysiąc dolarów można nie skompletować wszystkiego?Adam Piechota