Czasy, w których nie mieliśmy w co grać [Klub Dyskusyjny]
Dobrych kilka, a na pewno kilkanaście lat temu. Przed dominacją Steama, cyfrowymi promocjami, czy naszą pracą w branży. Jak to było, jak sobie radziliśmy?
Dzikie czasy, w których trzeba było sobie jakoś radzić. Dobrze ważyć każdy zakup, trzy razy zastanowić się, czy dana gra na pewno jest tym, co przez najbliższe tygodnie, albo i miesiące, będzie się kręciło w czytniku konsoli. W kupione razem z PS2 GTA 3 grałem więc jakieś pół roku, MGS2 przechodziłem kilka razy, podobnie jak Ico. Które, o ile dobrze pamiętam, wymieniłem potem na THPS3. Sprzedawca nie raczył mnie jednak poinformować, że była to francuska wersja. Tak naprawdę wciągnęła mnie jednak "czwórka", w którą grałem miesiącami wykręcając jakieś chore wyniki combosów.
Dziś pudełkowa nowość na PS4 potrafi w pół roku potanieć do 160 zł. Na początku ery PS3 za tyle chodziły używki, a dekadę temu inna była też przecież siła nabywcza pieniądza. Ale dzięki temu gry bardziej się ceniło, przechodziło po kilka razy, tygodniami szarpało po prostu dla zabawy. Dziś mi się to już właściwie nie zdarza. Za dużo jest dobrych gier, żeby cały czas grać w to samo. I chociaż momentami wydaje mi się, że tęsknię za czasami bez tej przysłowiowej kupki wstydu, to tak naprawdę nie chciałbym do tamtych realiów wrócić.
Tylko też teraz, jak się nad tym zastanawiam, to nie jestem pewien, czy jest to kwestia wyłącznie tego, że nie mieliśmy w co grać. Że to właśnie dzięki temu tak ceniliśmy gry. Bo też tak się złożyło, że w naszym wypadku złożyło się tak, że jednocześnie mieliśmy gier mało i były dla nas czymś nowym. Więc też inaczej je ceniliśmy, bo każda była świeża, każda coś przed nami odkrywała i chcieliśmy to zgłębiać.
Ciekaw jestem bardzo, jak to wyglądało u kogoś, kto jednocześnie dopiero poznawał gry ale też miał do nich dostęp i miał ich dużo. Czy wtedy też ich nie cenił, czy nie ma przeżyć siedzenia miesiącami nad jednym tytułem? Jest wśród nas ktoś taki?
Zdarzały się, oczywiście, tytuły, które zajmowały mnie na dłużej i podbijały wyobraźnię, dyktując nawet zabawy na osiedlu. Kij stawał się nagle karabinem, bo z wujkiem dzień wcześniej zagrywaliśmy się w Residenta albo płonącym mieczem, bo czymś trzeba było ubijać te wyimaginowane cyklopy żywcem wyjęte z Age of Mythology. Największy problem miałem z Crashem Bandicootem, bo nijak nie miałem jak go przełożyć na osiedlowe zabawy. Jamrajem stawał się więc głównie mój ludzik Power Rangers, kiedy bawiłem się sam, w domowym zaciszu.
I tak naprawdę teraz mam to, co wielu miało w dzieciństwie. Ostrożnie dobieram tytuły, w które gram. Często jestem też bardzo rygorystyczny, wychodząc z założenia, że jest tyle fantastycznych gier, w które jeszcze nie grałem, że nie warto tracić czasu na coś, co jest zaledwie "spoko". Nie cierpię też nie kończyć gier, więc raczej wszystko, co rozpoczynam, żyje na dysku do napisów końcowych (chyba że jest Falloutem 4).
Nigdy nie było czasów "bez kupki wstydu", jeżeli mogę odnieść się do Pawłowej wypowiedzi. Były co najwyżej czasy, w których wiedzieliśmy mniej (wiedziałem mniej = nie wiedziałem, że mam kupkę wstydu - dop. Paweł). Ogrywałeś (jak my wszyscy, spokojnie) Szaraka do zajechania na kupowanych "legalnie" w salonach gier piratach? Nawet jeżeli wyrabiałeś więcej niż jeden tytuł tygodniowo, nie byłeś w stanie ogarnąć wszystkiego. A tego, że cały czas rosła Ci kupka wstydu z Nintendo 64 - konsoli, której biblioteka jest tak samo istotna z punktu widzenia historii rozwoju gier - lub Dreamcasta, Game Boya czy peceta, zwyczajnie nie zauważałeś, bo w polskich realiach i tak byłeś kozak, że rodzice wymienili Pegazusa pod telewizorem na PSX-a.
Znalazłem zresztą w zeszłym roku na strychu (przygotowując się do tekstu o Crashu) pudło z pirackim dobrociami, zapieczętowane jakoś na początku dwudziestego pierwszego wieku. Czyli mój cały świat z pierwszego PlayStation. Prawie setka białych Verbatimów, za które i tak przecież należało dobrze zapłacić (jeżeli pamięć mnie nie myli, na początku około trzydziestu/czterdziestu złotych za jedną). Najśmieszniejsze jest jednak to, ile tam było braków. Nie znalazłem sporej części naprawdę ważnych i dobrych tytułów, bez których dziś nie widzę tej platformy.
A że pierwszego Metal Geara przeszedłem piętnaście razy, wynikało prawdopodobnie tylko z tego, że byłem brzdącem. Dziś zapala się czerwona lampka, gdy przed konsolą spędzam ponad dwie godziny, jeśli to granie nie "z pracy", a "dla siebie". Wtedy pojęcie czerwonej lampki nie istniało. Metal Geara przechodziło się na jedno posiedzenie, jak jeszcze dawniej pierdółki z Pegazusa.
Potem, znaczy gdy stało się jasne, że to nasze piractwo powinno się zamieść pod dywan, narodziła się reguła, według której "jeśli nie masz w co grać, znaczy, że brakuje ci gotówki na tytuł, w który chciałbyś zagrać". I tak funkcjonowała aż do rozpoczęcia pracy w sklepie z grami (etap do tyłu od teraz). Być może brakuje mi perspektywy kogoś, kto jest fanem TYLKO jednego gatunku - to ich powinniśmy pytać, jak wygląda codzienność, gdy rzeczywiście ma się odfajkowane 100% interesujących pozycji.
Szczerze - grać przestałem w życiu tylko raz, ale za to na całkiem długo, bo ponad rok. Pojechałem na studia, przestałem marzyć o utrzymywaniu się z pisania o grach (ironio najsłodsza) - to było trochę po premierze Metal Gear Solid 4. Chyba uznałem, że już niczego lepszego w tej dziedzinie sztuki nie doświadczę. I postanowiłem się wyszaleć. Gdy uzależnienie znalazło sposób, by dać o sobie znać, złapałem się za głowę - ile rzeczy, jak ja to nadrobię?! Dajcie spokój, nigdy więcej.
Po drugie - moi rodzice byli po prostu zamożni, więc dostanie od nich pieniędzy na coś nowego, niekoniecznie z legalnego źródła, też nie było wyjątkową sytuacją, zarezerwowaną tylko na najważniejsze uroczystości w roku (ale zasłużyć sobie musiałem - ocenami i zachowaniem). I tak sobie odwiedzałem tę giełdę ze dwa razy w miesiącu, z plecakiem pełnym tytułów na wymianę i obowiązkowo przynajmniej jednym pudełkiem czystych dyskietek, na których lądowały nowości.
Bo pamiętajmy, że mówimy o latach 90, w których pierwszej połowie nie obowiązywało prawo autorskie, a kiedy w końcu stosowna ustawa weszła w życie, i tak mało kto przejmował się "giereczkami". Później wszystko ewoluowało do tego stopnia, że piraci zaczęli świadczyć usługi dostarczania gier do domu za stosunkowo niewielką opłatą, a kilka razy w roku, na urodziny czy tam inne Boże Narodzenie, dostawałem jakiś oryginał, więc świeże produkcje wartkim nurtem spływały na mój dysk twardy.
Oczywiście gry nadal ogrywałem od deski do deski, ale wynikało to nie z ich braku, a po prostu chęci. Co innego dziś, kiedy kupka wstydu rośnie z tygodnia na tydzień, bo trzeba skończyć coś do recenzji albo po prostu załącza się życie i brakuje czasu. Ale przynajmniej nadal nie mam problemu ze znalezieniem czegoś do pogrania - wystarczy spojrzeć w steamową bibliotekę i od razu świecą się przynajmniej trzy tytuły, cierpliwie czekające w kolejce.
Redakcja