Crash Bandicoot ma już dwadzieścia lat

Crash Bandicoot ma już dwadzieścia lat

Crash Bandicoot ma już dwadzieścia lat
Adam Piechota
11.09.2016 19:34

Dla wielu z nas na zawsze pozostanie prawdziwą maskotką PlayStation.

Gdy ustaliliśmy z Siłą Naczelną, że z okazji urodzin Bandicoota nie popełnimy kolejnego tekstu w stylu "ludzie, dwadzieścia lat minęło, patrzta, w ilu grach wystąpił Wasz ukochany lisek!" (tak, wiem, że to nie lis), zacząłem rozmyślać, w jaki sposób dołożyć swoją cegiełkę do ogólnoświatowego hołdu. Skoro nie w ten najłatwiejszy, z plikiem Notatnika otwartym na tle Wikipedii z hasłem "Crash Bandicoot (character)". Byłoby to zresztą okropnie nieszczere, ponieważ poza tetralogią Naughty Dog akceptuję wyłącznie Twinsanity od Traveller's Tales. Wiem, jakie były dalsze losy tej postaci, grałem w te gry, ale nie chcę o nich dzisiaj wspominać. Bo dzisiaj będzie trudny tekst, prosto ze zbyt sentymentalnego serca.Prawdopodobnie przemówi przeze mnie głos całego pokolenia, ale Crash Bandicoot ("dwójka", jeśli pamięć mnie nie myli) znalazł się w pierwszej piątce zasmakowanych przeze mnie gier na PlayStation. Gdzieś obok pierwszego Croca, pierwszego Raymana, Froggera i trzeciego Tekkena. Być może nawet był pierwszy z nich wszystkich. Teoretycznie późno nastąpił u mnie kontakt z konsolą Sony. Teoretycznie, bo w rzeczywistości nastąpił tak szybko, jak było to w ogóle możliwe. Nikt z moich znajomych nie wiedział niczego o konsolach, a Internet co najwyżej widywaliśmy w filmach. W 1998 roku prowincjonalne miasteczko mojego dzieciństwa ujrzało pierwszy salon gier, gdzie grało się nie na automatach, tylko na PlayStation. Siłą rzeczy pierwszy salon musiał ujrzeć mnie. Powiedzmy, że znudziło mi się osiem bitów.Wspaniałe to było miejsce. Kilkadziesiąt gier do wyboru, łupanie na czas, specyficzny żargon, zakazane mordy i mniej legalna strona biznesu pod ladą. Białe Verbatimy, które tam czekały na kupców, wkrótce zasilać miały całe miasto. Ale najpierw należało rozkochać w PlayStation moich rówieśników.

Drugi Crash ze mną "kliknął", był moim własnym game breakerem - nawet jeśli, tracąc nań regularnie wszystkie kieszonkowe, nie rozumiałem, że aby grę ruszyć do przodu po kilku poziomach, należy stanąć na środku warp roomu i polecieć platformą do góry. Także płaciłem wszystko, co miałem, za wynikające z upośledzenia demko. Ale Holender, trójwymiar zacząłem ogarniać całkiem nieźle.Układ był prosty: wyróżnienie na koniec pierwszego roku szkolnego równało się szarej konsoli w domu. Ojciec pojechał na szparagi do Niemiec, więc gotówki nie brakowało. Konsolę kupiliśmy w tym samym salonie, który miał nas już zasilać białymi Verbatimami do końca wieku. Wraz z nią kilkanaście gier, a wśród tych kilkunastu dwie składanki "dziesięć w jednej". Mistrzowski swoją drogą przykład rosyjskiej kompresji. Wytniemy filmiki, wytniemy muzykę i jakoś będzie. Na jednej składance znajdował się drugi Crash, melodia przeszłości już wtedy, retro wręcz. Na drugiej z kolei prawie-świeży Crash Bandicoot 3: Warped. Totalnie czadowy na maksa.

Uczucie towarzyszące pierwszym tygodniom domowego konsolowania na PSX-ie to materiał na lirykę. Pamiętam zaledwie kluczowe impresje: mieszkanie (żyliśmy wtedy u dziadków), jego wygląd, jego zapach, odgłos szurania kapci dziadka, gdy budził się z kurami i trzeba było wyciszyć telewizor, żeby nikt nie nakrył mnie grającego od czwartej rano, smak bułki wrocławskiej z masłem, koślawe komiksy z moim "liskiem", lokalizację telewizora, twardy dywan, siedzenie po turecku, słodzoną herbatę miętową, łakocie od rozpieszczających mnie dziadków, drogę do szkoły, codziennie opowieści o grach z wypiekami na policzkach, okładki numerów "Ekstrima" i "PlayStation Plus" (no i "Kaczora Donalda").Całkiem zrozumiałe, że trylogia Crasha (okej, dylogia, oryginał zaczął grzać mnie dopiero lata później) stała się najważniejszą częścią mojego nowego życia. Stanowiła dla mnie brakujące ogniwo między światem Pegazusa, jego stuprocentowych gier, a pierwszymi tytułami, które poruszyły na poziomie emocjonalnym, rozpoczynając długi Bildungsroman Adama Piechoty. Ten krótki okres mojego życia, gdy seria Naughty Dog oznaczała perfekcję, był prawdopodobnie ostatnim etapem prawdziwego, niewinnego dzieciństwa.I rządziła w nim bezwzględnie "trójka". Zabawa - wymieńmy pięć najfajniejszych poziomów w Warped, z uwzględnieniem bossów. Niełatwe, prawda? Mur Chiński, ucieczka przed triceratopsem, walka z Dingodilem, średniowiecze, Tiny Tiger na rzymskiej arenie. Fantastyczne. Ale skłamałem, bo napisałem tylko pierwsze pięć, jakie przyszły mi na myśl. Najfajniejsze... były wszystkie. Prawie wszystkie, no. Nie przepadam do dzisiaj za "okładkowym" motocyklem. Poza nim ta gra to najbardziej złote złoto ze złot wszelakich.Zajęło mi to wiele miesięcy, niemniej Warped było pierwszą grą, którą wycalakowałem. Trudno mi to porównać do dzisiejszych platyn/calaków, nigdy więcej nie wyciągnąłem tam 105%. Przypominam, że to były czasy bez Internetu, więc plotka o tym, że gdy zrobisz wszystkie czasówki w grze, Coco w warp roomie wręczy Ci ostatniego gema, była wyłącznie... no właśnie, plotką. Akapitem w "Kąciku Szperacza". Każdy marzył, żeby to sprawdzić. I w swoim growym ekosystemie, gdzie PSX nadal był sprzętem hi-endowym, o jakim marzyły podwórka, miałem zaszczyt być pierwszym, który to sprawdził. W momencie zapisania stanu ze 105% coś się skończyło. Nie rozumiałem tego uczucia jeszcze wtedy. Dziś wiem. To było jedno z tych bolesnych zamknięć, zacementowań konkretnego, pięknego wspomnienia.Potrzebowałem to wszystko napisać, żeby uruchomić Was. Włączyć porównania, przypomnieć Wam o Waszych własnych skojarzeniach z tą serią. Bo jestem pewny, że gdyby za chwilę ogłosić konkurs, w którym musielibyście napisać własne wspomnienia, a najlepsze zostałyby nagrodzone, stworzylibyśmy tutaj najpiękniejszą laurkę dla Crasha w polskiej sieci. Nagród nie przewidujemy, niestety, więc lenistwo większości z Was weźmie górę. Cóż, no trudno. Niemniej na tym nie koniec.Pomysł na tekst okolicznościowy pojawił się jeszcze na początku lipca. Zaproponowałem Pawłowi, żeby spróbować czegoś innego. Miałem jasną ideę - zamiast tylko sobie to wszystko przypomnieć, zrobić prawdziwą symulację grania na konsoli te osiemnaście lat temu. Spędzałem wakacje w rodzinnym mieście, więc nie było to niemożliwe.Salon gier nie istnieje od kilkunastu lat. Mimo tego, że przenosił się co najmniej trzykrotnie, policja w końcu rozwaliła ten biznes. Nastały wszak czasy, w których piractwo wytykamy palcem. Zgubiłem trop tego magicznego miejsca, gdy standardem stało się PlayStation 2, a ja po bezpośrednim kontakcie z wymiarem sprawiedliwości przeskoczyłem nareszcie na oryginałki i poczułem fenomen kolekcjonowania. O smutnym finale salonu dowiedziałem się od lokalnych graczy. W miejscu, gdzie lokal prężnie funkcjonował, gdy ja po raz pierwszy zasmakowałem magii Sony oraz Crasha, gdzie po raz pierwszy widziałem po zmroku Resident Evil 2 (scenka przerywnikowa z Lickerem wracała w koszmarach, serio), gdzie widziałem niewydane przecież Thrill Kill (obiecując, że nie wspomnę o tym rodzicom) lub zrównałem z ziemią Vegas w Vigillante 8 - w tym miejscu jest teraz kiosk oraz - oddzielony nową ścianą - salon, ale fryzjerski.

Skoro pierwszego kontaktu powtórzyć już nie było możliwości, należało odtworzyć ten drugi, w domu. Jak wspominałem, gdy kupiliśmy Szaraka, mieszkaliśmy z dziadkami. Dziadkowie, jak to często mają w zwyczaju, nigdy tego miejsca już nie opuścili. A zatem istniała możliwość podłączenia tej samej konsoli (działa tylko na boku) do tego samego telewizora (być może, bladego pojęcia nie mam, czy to ten sam, więc z łatwością to sobie wmawiam), w tym samym pokoju (zamiast tapet, które mazałem kredkami, ma teraz łososiową farbę na ścianach) tego samego mieszkania. Po turecku, na białych Verbatimach, wprost z rosyjskiej składanki "dziesięć w jednej".Początek lipca. Ojciec wręcza mi klucze do naszej części strychu. Wchodzę na górę. Bałem się tego miejsca jak cholera, ale równocześnie marzyłem o zrobieniu z niego pokoiku gracza dla mnie i mojego przyjaciela, który mieszkał piętro pode mną. Ale bym miał kłopotów, gdybyśmy spełnili ten młodzieńczy sen; ja zamieszkałem w końcu we Wrocławiu, przyjaciel w Szczecinie. Widzieliśmy się w tym roku tylko na majówce, oczywiście nad polskim morzem. Mógłbym napisać wspaniałe opowiadanie o wszystkim, co znalazłem na strychu, Wam już tego oszczędzę. Szukałem tylko pudła z białymi Verbatimami, z nim pół godziny później wracam do mieszkania. Bałem się, że czas zepsuje wszystko. A jednak gry działają. VERBATIM, panie i panowie! Trzydzieści złotych płaciło się w salonie za jedną kopię. Jak widać - nie bez powodu.Lipiec trwa. Wyjeżdżam do Paryża, co chwilę skaczę między Wrocławiem a rodzinnym miastem. Wszyscy grają w Pokemony. Przyzwyczajam się do codziennej obecności na Polygamii, po dwóch latach wyłącznego recenzowania. Mam czas do września, nie muszę symulacji przyspieszać. Zaglądam do mieszkania babci od czasu do czasu i próbuję sobie wyobrazić, jak to będzie. Babcia poznaje mnie średnio raz na trzy wizyty.Sierpień. Dla Was sezon ogórkowy, dla mnie najbardziej zapracowany miesiąc, przebijający nawet tydzień E3. Latam w No Man's Sky, codziennie o nim piszę. Próbuję nauczyć się czegoś, co Was może śmieszyć - grania dla przyjemności po pracy. Dwudziestogodzinna przeprawa z Yakuzą 2 zajmuje mi cztery tygodnie. Godzinka przed snem to maks, ale jaką satysfakcję potrafi sprawić. Skoro całe życie marzyłem, żeby o pisać o grach, nie mam prawa teraz narzekać przecież.Wrzesień. Spotkanie redakcyjne, po raz pierwszy przybijam piątkę Polygamii, robimy dużo durnych rzeczy. Wracam do rodzinnego miasta. Pakuję do plecaka PSX-a, kabel Euro, kartę pamięci i dwie składanki na białych Verbatimach. Biorę klucz od mieszkania dziadków. Przychodzi czas na przeprowadzenie symulacji, którą planowałem od lakonicznego "hej, a napisałbyś coś na dwudzieste urodziny Crasha?". Nie zostawiłem tego na ostatnią chwilę, po prostu od początku miał to być wrzesień. Czasem człowiek postanowi jakoś tak dziwnie i potem jeszcze dziwniej się tego trzyma. Idę!Ileś godzin temu usiadłem w pustym domu dziadków, gdzie spędziłem swoje PSX-owe dzieciństwo, przed telewizorem po turecku. Domyślacie się już, jaki był finał?

Nie wyciągnąłem niczego z plecaka. Zrozumiałem, że albo spóźniłem się kilka miesięcy, albo kilkanaście lat, albo od początku tego pomysłu skazany byłem na porażkę. Nawet jeśli było więcej okoliczności, niż mógłbym się spodziewać po upływie tych siedemnastu lat, by rzeczywiście symulację przeprowadzić.Ponieważ w tym domu nie ma już dziadków, ten dom inaczej wygląda, inaczej pachnie, nie słychać w nim szurania kapci, nikt nie robi bułki z masłem, nie rysuje już komiksów, nie słodzi herbaty, nie rozpuszcza łakociami, nie wychodzi zeń do szkoły, nie czyta już "PlayStation Plus" czy "Kaczora Donalda". I załóżmy, że miałbyś możliwość spreparowania tego wszystkiego - jednego nie odmalujesz już nigdy. Okresu w życiu, który doświadczeniu pierwotnie towarzyszył. Bildungsroman Piechoty trwa nadal, ale jesteśmy z dziesięć tomów do przodu. W swojej symulacji, gdybym poświęcił jej bezwzględnie całe wakacje i przygotował z obcym mi pietyzmem, nadal nie mógłbym odtworzyć jednego - prawdziwego, niewinnego dzieciństwa.

Nie dotyczy to wyłącznie Crasha. Dotyczy każdej gry (i innych dziedzin sztuki), którą przeżywacie do dzisiaj. Przy założeniu, że rzeczywiście nadal czujecie ogień podczas poznawania nowego dzieła. Zapominamy za często, iż już nigdy nie poznamy czegoś od nowa, z czystym kontem. Czasami ograsz najważniejsze pozycje roku na wszystkich platformach, a we wspomnieniach na piedestał wyniesiesz inną, słabszą, ale powiązaną z konkretnym fragmentem Twojej biografii. Bo tylko ona zostanie w sercu na zawsze.Zawdzięczam serii Naughty Dog (przemilczałem dzisiaj Crash Team Racing, ale kocham je szczerze i wyzywam na kanapowy pojedynek każdego chojraka!) bardzo dużo. Ukształtowała mój gust, to przez nią tak kocham platformówki i specjalnym szacunkiem zacząłem darzyć sprzęty Nintendo - one ten gatunek mają za priorytet. Za oczywiste biorę, że Crash jest na równi z Final Fantasy, Metal Gear Solid, Silent Hill - moimi, pisząc wprost, fundamentami.Lubię wracać do tych gier. Ale tego faktu nie przeskoczę już nigdy - że to tylko "powrót". Nie współczuję tym, którzy poznają Crasha po latach, bo stworzą z nich własne wspomnienia. Czy równie istotne, barwne?

Prawdopodobnie nie. Bo lata dziewięćdziesiąte to realizm magiczny, którego nie można opowiedzieć. Który trzeba było przeżyć, nawet jeśli tylko z perspektywy młodzika.

PS: Hej, dotrwaliście do końca? Po pierwsze - lubię Was. Po drugie - nie bądźcie tacy sztywni. Ja się przed Wami otworzyłem. Wy też coś opowiedzcie.Adam Piechota

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (17)