Żegnaj, Rurouni Kenshinie
Zobaczyłem to zdjęcie pierwszy raz półtora tygodnia temu. Niektórzy z Was być może znają je o wiele dłużej. Zostało upublicznione w roku 2007, gdy brytyjski fotograf Robbie Cooper wydał album „Alter Ego: Avatars and their creators” - owoc trzech lat podróży po kilku kontynentach. Zestawił w nim graczy i stworzone przez nich postacie, dzięki którym wchodzą w interakcje z awatarami innych bywalców sieciowych światów. Pod ramką ze zdjęciem i zapisanym w grze kadrem z awatarem widniało parę słów wyjaśnienia od gracza - lub graczy, bo czasami była to przygoda dla dwojga - skąd ta fascynacja wirtualnym światem równoległym.
Jeden z bohaterów projektu „Alter Ego” przykuwał szczególną uwagę. Jason Rowe, jako potężny wojownik Rurouni Kenshin szukający lepszego życia w galaktyce daleko, daleko stąd - tu, na planecie Ziemia walczył o każdy oddech słabnącymi płucami. Postępujący zanik mięśni nie pozwoliłby mu nawet siedzieć przed ekranem, gdyby nie sztywny, utrzymujący ciało w pionie gorset. Niemal zupełnie bezwładne dłonie wykluczały korzystanie z tradycyjnej klawiatury, mikrofon także nie mógł się przydać na nic. Jason, w „Star Wars Galaxies” snajper, zakuty w pancerz reprezentant rasy ludzkiej o imieniu pożyczonym od ronina z japońskiej mangi i serialu anime, kontaktował się z innymi graczami dzięki klawiaturze wyświetlanej na ekranie.
Po raz pierwszy wstąpił w silne i sprawne ciało Rurouniego Kenshina w 2003 roku - być może 26 czerwca, w dniu narodzin świata „Star Wars Galaxies”. Jako Rurouni Kenshin przebywał w nim 80 godzin tygodniowo. Odliczając czas na sen, więcej niż w tak zwanym prawdziwym życiu poza ekranem.
- Jestem dotknięty mnóstwem fizycznych ułomności, ale w „Star Wars Galaxies” mogę latać imperialnym ścigaczem, walczyć z potworami lub po prostu przesiadywać z przyjaciółmi w barze - tłumaczył. - Gram w gry sieciowe, by kontaktować się z ludźmi. Ekran komputera jest moim oknem na świat. Cieszył się z szansy anonimowości, jaką daje internet, gdzie nikt nie musi wiedzieć, jak naprawdę wygląda osoba po drugiej stronie ekranu. Bo, jak podkreślał, liczy się umysł i osobowość, a nie to, czy ktoś siedzi na inwalidzkim wózku. - Jestem taki sam jak oni.
Jason Rowe - Rurouni Kenshin
Te słowa padły nie mniej niż sześć lat temu. 15 grudnia 2011 roku serwery „Star Wars Galaxies” zostały na zawsze zamknięte. Specjalizujący się w walce bronią dystansową Rurouni Kenshin, obywatel społeczności serwera Radiant, najpóźniej tego dnia przestał istnieć.
Chciałem wiedzieć, co to oznaczało dla Jasona Rowe'a. Czy przeniósł się do innej gry MMO? Z jego słów wynikało, że był weteranem gatunku; w 2002 roku pojawił się na zlocie graczy „Ultima Online” w Austin. Przede wszystkim chciałem się upewnić, że wciąż się jakoś trzyma, mimo postępującej choroby, na którą nie ma lekarstwa. Zdjęcie Jasona z rękami na gąbkach, te parę wzruszająco osobistych słów pod nim, być może w jakiejś mierze także moje własne doświadczenia z gier MMO sprawiły, że wydał mi się kimś bliskim. Jego los stał się dla mnie ważny.
Szukałem o nim wzmianek w sieci, bezskutecznie. Niemal wszystkie dotyczyły projektu „Alter Ego”. Jedyny późniejszy ślad znalazłem na wykasowanej już, ale na szczęście skopiowanej w archiwum Google'a stronie profilowej serwisu społecznościowego MyLife.com. Urodzony w roku 1974 (według albumu Coopera: w 1975) Jason P. Rowe, lat 38, mieszkaniec Humble w Teksasie, wcześniej żyjący w Crosby, spokrewniony jest z Sheilą Rowe (l. 65), Clarence'em Rowe (l. 68), a także Kevinem Rowe (l. 35).
Dobra wiadomość: w chwili, gdy strona była aktywna, według zawartych na niej informacji Jason miał 38 lat. 1974 + 38 = 2012. Nadzieja, że jeszcze w roku ubiegłym żył. Zła wiadomość: strona została skasowana. A sieć o Jasonie Rowe milczy.
I tak oto kończy się świat. 15 grudnia 2011 roku, ostatnie minuty „Star Wars Galaxies”.
Zwróciłem się do Robbie'ego Coopera. Od czasu, gdy zrobił Jasonowi zdjęcie do „Alter Ego: Avatars and their creators”, nie miał z nim kontaktu. Polecił mnie jednak Tracy'emu Spaightowi, z którym współpracował przy albumie. I poprosił, by dać znać, gdy coś ustalę. Przyznał, że także do niego Jason Rowe wraca w myślach. Miał złe przeczucia, długoterminowe prognozy przy dystrofiach mięśniowych na dają wielkich nadziei.
Tracy Spaight nie był w stanie pomóc. Ostatni raz kontaktował się z Jasonem w 2007, może 2008 roku, nie miał już jego danych. Potwierdził natomiast, że Rowe ze skasowanego profilu w MyLife.com i Rowe ze zdjęcia to ta sama osoba; pamiętał imiona rodziców. Tak jak Robbie Cooper, wyraził obawę, że Jason Rowe już nie żyje. Osoby z takim schorzeniem rzadko umykają śmierci równie długo.
Pokazałem zdjęcie żonie. Ania jest lekarką. Niestety, potwierdziła: szanse na to, że Jason dziś żyje, są niezwykle małe. Najprawdopodobniej pokonała go dystrofia mięśniowa Duchenne'a, już lata temu. Ofiary tej genetycznej klątwy umierają zwykle w wieku 25 - 28 lat. Przy najlepszej (najkosztowniejszej) opiece medycznej mogą żyć kilka lat dłużej. Prowizoryczne podpórki pod ręce widoczne na zdjęciu oraz brak w sieci jakichkolwiek śladów po aktywności rodziców Jasona nie dają nadziei na to, że Rowe'ów było stać na taką kurację.
Pozostaje kwestia strony na MyLife.com, czynnej jeszcze w ubiegłym roku. Prawdopodobnie skasowano ją dopiero po wieloletnim braku oznak aktywności. Chciałbym wierzyć, że jest inaczej, ale nie potrafię się łudzić.
Żegnaj, Rurouni Kenshinie.
***
W całym tym smutku po utraconych nadziejach, w goryczy bezsilności wobec dramatu Jasona, który nie mógł nawet liczyć na cud ozdrowienia rzadki jak szóstka w totka, jedna myśl jest dla mnie szczególnie przykra. Dlaczego nie mogłem znaleźć w sieci ani jednej wzmianki o jego dalszych losach? Dlaczego przyjaciele Jasona z gildii, z którymi tak lubił przesiadywać w barze, polować na bestie, mknąć wspólnie na ścigaczach ponad piaskami obcych planet, nie dbali o to, co się z nim potem działo? Nie pytali się nawzajem na forum, co z facetem, który poświęcał im 80 godzin w tygodniu? Nie wspominali go po śmierci?
Nie mogli nie wiedzieć o jego koszmarach. Jason pewnie przyznał z czasem, kim jest, gdy już zdążyli się przekonać, „jaki jest naprawdę”. Gdy już poznali jego „umysł i osobowość”. Gdy już nabrali pewności, że „jest taki jak oni”. Przecież tego pragnął - akceptacji. A gdyby, co wydaje się nieprawdopodobne, przez wszystkie te lata milczał, musieli się dowiedzieć po premierze albumu Coopera.
To co - tyle tylko jest warta nasza przyjaźń w sieci? Wygasa wraz z zamknięciem serwera? I to nawet wtedy, gdy wiemy, że tamten człowiek ma tak naprawdę głównie nas, i właśnie nam oddaje te nieliczne chwile, które mu zostały?
Nikt z wirtualnych przyjaciół Rurouniego Kenshina nie dostrzegł, że pod pancerzem snajpera jest rozpaczliwie potrzebujący ich chory, spragniony bliskości człowiek?
To chyba najsmutniejsza historia ze świata społeczności graczy, jaką poznałem.
Olaf Szewczyk
PS Jeśli traficie w sieci na jakiś ślad, że tak naprawdę to wszystko wyglądało zupełnie inaczej, dajcie znać. Będę wdzięczny.
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie JawneSny.pl