Zdecydowanie powinniście nadrobić Bayonettę na Switchu
Porty wypadły schludnie, ale gry... No, gry nadal szokują.
Gdy niemal cały recenzencki świat zachłysnął się Bayonettą 2 - bo umówmy się, że tytuł na wyłączność Wii U nie trafił do zbyt wielu "normalnych" domów - a gra zgarnęła średnią 91/100 na Metacriticu, portal Polygon przeprowadził jeden ze swoich najbardziej kultowych buntów. Ocenili produkcję Platinum Games na 7 i pół. Na pewno wiecie, z jakiego powodu. Przeseksualizowana zawartość, przedmiotowe, dedykowane onanizującym się nastolatkom traktowanie głównej bohaterki. Tej samej, która została "lepiej potraktowana przez scenarzystów" niż w oryginale (ot, mały konflikt) i za której kreację odpowiada... kobieta.
Obie wiedźmy w serii, i Bayo, i Jeanne, zaprojektowała artystka Mari Shimazaki. Nie wiem, jak zareagowała ona w 2014 na widok zbliżenia kamery na odbijające się od zadu konia, miękkie pośladki bohaterki. Może nie była zdziwiona w ogóle. Ale wiem, że dla Hidekiego Kamiyi protagonistka nigdy nie była wyłącznie wabikiem na zboczonych odbiorców. Wręcz przeciwnie. W jego oczach Bayonetta jest "perfekcyjną kobietą". Wyczuwacie sprzeczność? Nic dziwnego, rozmyślamy o najbardziej japońskiej serii akcji w dziejach gier wideo. Wszak w piątek obie jej odsłony zaszczycą najświeższą konsolkę Nintendo. W ramach testów pochłonąłem raz jeszcze obie produkcje. Z uśmiechem na ustach.Wyjątkowo fajna sprawa, bo niepoprawny Kamiya nie tylko stał za najbardziej ekstremalną, podciągniętą do potęgi entej wariacją na temat slasherów (jak przyjęło się mówić u nas; reszta świata preferuje bardziej ogólne "hack and slash"), jaką bez wątpienia była Bayonetta. Zmysłowa wiedźma masakrująca w brutalny i prześmiewczy sposób całe zastępy aniołów. Klepiąca nieziemskie kombosy, nabijająca się z gargantuicznych bossów. Walcząca własnymi, magicznymi włosami. Azjatycka do zgrzytu zębów. Japończyk lata temu stworzył także fundament całego gatunku. To jemu zawdzięczamy pierwsze Devil May Cry, u którego potem zapożyczyły się Ninja Gaiden, God of War czy No More Heroes. Istny guru, który w końcu zdecydował się całkowicie zdjąć nogę z hamulca. Ale wciąż deweloper z głową na karku. Jeżeli ktoś nadrobił chociaż jedną z dwóch randek z Bayonettą, wie, że nadmierna seksualność jest zaledwie jedną stroną medalu. Gdy do niej przywykniemy, zostajemy sam na sam z najbardziej szaloną, kreatywną, "odpałową" i bezkompromisową grą akcji, jaka trafiła kiedykolwiek na dowolną konsolę Nintendo. A może i konsole "w ogóle"?Walka na skrzydłach odrzutowca. Rozbieranie się w zwolnionym tempie. Samochody jeżdżące po ścianach wieżowców. Gigantyczny anioł hycający ciężko za rozpędzonym pociągiem. Rakiety rozsadzające most. Potyczka z bossem zaprzeczająca prawom grawitacji. Fioletowa burza z piorunami i piekielny smok broniący się ze szczytu budynku niczym King Kong. Wreszcie demon uformowany z włosów bohaterki, który pożera smoka w fontannie juchy. Nie, to żaden spoiler. Bardzo możliwe, że nawet kojarzycie te sceny, bo opisywana powyżej misja to... dziesięciominutowy samouczek "dwójki", jej "maleńki" prolog.
Pamiętacie, jak God of War III rozpoczynał się od powalającej szarży na Olimp i brutalnej walki z Posejdonem? To pamiętacie też, że gra, choć tyle razy próbowała, nigdy nie przebiła skali otwierającej ją sekwencji, nawet wzorowaną na Shadow of the Colossus potyczką z Kronosem. Tymczasem Bayonetta 2 nie dość, iż spokojnie wiele razy robi grubsze rzeczy niż na początku, to również pozwala sobie w trakcie na rażący wręcz luz atmosferyczno-narracyjny. No, dzieją się niesamowite rzeczy na ekranie. Ale weźmy nadajmy im klimatu rodem z Dreamcasta i Crazy Taxi. Przecież to gierka. Ma sprawiać przede wszystkim frajdę.Jeżeli, podobnie jak ja, obawiacie się, że przy tak ekstatycznej kontynuacji pierwowzór wypadnie już blado, to cóż, kto wie, wszystko zależy od gustu. "Jedynka" nie może pochwalić się równie dramatyczną skalą. Ma wolniejszy, "cięższy" system walki. A wizualnie celuje w postmodernistyczną odpowiedź na oryginalne Devil May Cry, mieszając różowe motywy, serduszka i japoński pop w głośnikach z gotycką architekturą oraz posępnym, niemal fantastycznym klimatem.
Jest starsza, mniejsza, bardziej opanowana. Co może być zarówno zaletą, jak i wadą. Niemniej po co Wam o tym piszę, skoro większość miała okazję już ją sprawdzić. Czy to na Wii U, gdzie była bonusem w grubszym wydaniu kontynuacji, czy konsolach poprzedniej generacji (na PS3 przed dużą łatką okropnie spadał framerate), czy zasłużonych pecetach. Sega wrzuciła przecież wiedźmę na Steama. Przynajmniej tę "jedynkę".Bo nawet sam reżyser tłumaczył swoim fanom (ostatnio wczoraj, bez ogródek), że gdyby nie Nintendo, nigdy nie doszłoby ani do "dwójki", ani (kiedyś tam) do "trójki". Trudno zrozumieć, dlaczego akurat ta firma, nadal najbardziej konserwatywna w branży, zapragnęła mieć u siebie równie szokującą markę. Może po prostu byli zadowoleni z wierności Platynowych, którzy zrobili sporo fajnego na Wii czy Wii U, i próbowali ich wchłonąć w swoje struktury. Gdyby do tego doszło, nie zobaczylibyśmy cudownego Nier: Automata, które powstało dla Square Enix. Ale gdyby nie spróbowali, nadal nie wiedzielibyśmy, jak odjechany może być "tutorial" w grze wideo. I najpewniej nie czekalibyśmy teraz na Bayonettę 3. Oraz, co szczególnie dziś ma znaczenie - nie odgrzewalibyśmy obu pozycji na Switchu.
Bo skaczę po kwiatkach niczym któryś z anielskich przełożonych, a cały ten tekst nie miałby prawa bytu bez obu "remasterów" na Switchu. Kupicie jeden (niestety, w cenie niemal równej prawdziwym nowościom), drugi pobierzecie w formie cyfrowej. Grafika? Nieruszona z grubsza. Gry nawet wybierają rozdzielczość 720p w doku (za to przenośnie rozdziawiają szczękę, bo obyło się bez cięć). Wyglądają schludnie, lecz przypominają, że pochodzą z innych czasów. Jedyne ulepszenia, jakie zaoferują, poza sterowaniem dotykowym na tablecie (od-ra-dzam!) oraz wykrywania figurek Amiibo (skanowanie da Wam darmową walutę, trochę oszukaństwo), to niemal stałe sześćdziesiąt klatek na sekundę. Dla mnie to dużo. W tym gatunku wręcz najwięcej. Zwłaszcza że "jedynkę" zaliczałem w paskudnej wersji PS3, a Wii U lubiło mocno zakrztusić się przy "dwójce".Czy taki dwupak może wydawać się atrakcyjny? Moim zdaniem nawet "musi". Ale ja to ja, lubię starsze gierki równie mocno, co najświeższe hity AAA, kocham slashery, uwielbiam odważnie zaserwowaną japońszczyznę. Nadrobienie przynajmniej "dwójki" uważam za obowiązek każdego, kto stracił kiedyś głowę przy Devil May Cry. Chociaż trzeba pamiętać, że aby dorwać się do mięska, zobaczyć jedną z najbardziej szalonych gier akcji ostatniej dekady, trzeba przebić się przez... kłopotliwą powłoczkę. Żonie wytłumaczyć, że to "Japonia". Uzbroić się w większy dystans niż niektórzy recenzenci. Po prostu potraktować tę grę tak, jak chcą od nas jej twórcy. Zobaczyć w niej tajfun pozbawiony hamulców, sumienia, poprawności. I pamiętać - niewiele jeszcze takich w naszej branży pozostało. Dlatego dobrze, że Bayonetta ma pewny dach nad głową u Nintendo.
Adam Piechota