Xbox LIVE Arcade w skrócie: Shank
Ostatnie tygodnie były dobrym czasem dla fanów nieskomplikowanego nawalania po przyciskach. Po Scott Pilgrim vs The World (o, którym pisałem tutaj) posiadacze zarówno PS3 jak i 360 mogą ściągnąć na dyski swoich konsol Shanka. Warto?
Kiedy Bucho będzie martwy... to się skończy Już od samego początku gry czuć w tej produkcji duszną atmosferę meksykańskiego miasteczka rodem z "Desperado" Roberta Rodrigueza. Shank to nieskomplikowany zabijaka, którego napędza tylko jeden cel - zemsta na mordercach swojej dziewczyny. Kiedyś razem z nimi tworzył jeden oddział na usługach mafijnego bossa Cesara, ale próba udowodnienia swojej lojalności przerodziła się dla Shanka w osobistą tragedię. Dawni towarzysze to teraz kolejne cele na jego krwawej liście, a rolą gracza jest dopilnować, by zemsta się dokonała. I była odpowiednio krwawa.
Jeśli chodzi o rozgrywkę, to nie jest ona specjalnie skomplikowana. Shank roznosi swoich przeciwników combosami, które konstruuje przy pomocy małego noża, broni białej i palnej. Kolejne elementy arsenału znajdujemy w kolejnych etapach i to by było w zasadzie wszystko, co gra ma do zaoferowania w temacie rozwoju głównego bohatera. Nie ma tu żadnych punktów doświadczenia, kupowania ciosów czy regenerujących napojów. Jest parcie do przodu i dużo, duuużo krwi. System walki jest rozbudowany i oferuje odpowiednio sprawnym graczom mnóstwo okazji do widowiskowych popisów. Są nawet juggle, chwyty, w których Shank może nakarmić nieszczęśnika granatem czy kilkunastometrowe skoki na przeciwników, po których często się już nie podnoszą. Shank kipi złością, a nam nie pozostaje nic innego, jak wykorzystać jego arsenał do pomalowania ekranu na czerwono.
Ostro ale krótko Jednak śliczna grafika i frajda z wyrąbywania sobie drogi przez zastępy Cesara nie do końca zrekompensowały mi lenistwo twórców w kwestii przeciwników. I to zarówno tych mniejszych, którzy choć różnią się mundurami i uzbrojeniem, to nie zmuszają do większego główkowania jak i większych. Walki z bossami są proste i sprowadzają się do rozgryzienia oczywistego schematu (hmm, pod sufitem wiszą kawały mięsa może w nie strzelę) i powtarzania go w kółko. Chciałoby się większego wyzwania, a biorąc pod uwagę długość gry i jej cenę, takie pójście na łatwiznę dziwi.
By nieco wytłumaczyć autorów, którzy muszą słuchać narzekań na krótki czas potrzebny do ukończenia Shanka dodam, że warto do tych 3-4 godzin doliczyć jeszcze 1-2, które spędzimy w trybie kooperacji (tylko lokalnej). Musicie bowiem wiedzieć, że ma on swoją własną historię i plansze, więc jest to nieco więcej, niż po prostu dorzucenie drugiego gracza i powtarzanie kampanii. Wbrew pozorom zabawa we dwójkę nie jest również taka prosta. Poprzeczka została podniesiona wyżej, niż w przypadku pojedynczego zabijaki.
Werdykt Przy ocenianiu Shank znowu mam twardy orzech do zgryzienia. Bawiłem się przy tej grze świetnie i na pewno odpalę ją jeszcze nie raz, by zrelaksować się wypruwając z innych flaki dwiema maczetami czy podenerwować znajomych, ciągle ginących w kampanii coop. Z drugiej strony trudno przymknąć oko na to, że gra kosztująca aż 1200 MSP (47zł na PS3) jest tak krótka. Jeśli lubicie zabawę spod znaku beat'em up to polecam najpierw pobawić się Scottem Pilgrimem, który jest równie świetny a do tego tańszy i obsługuje nawet czterech graczy. Shanka na pewno warto mieć w swojej kolekcji, ale raczej po korekcie ceny.
Maciej Kowalik