"X‑Men: Apocalypse" - ślepi przywódcy
Żałuję, że zamiast tego filmu, nie obejrzałem i nie zrecenzowałem „Przeszłości, która nadejdzie”. Wtedy mógłbym zacząć od jakiejś ładnej laurki, zdania z wykrzyknikiem. Mnie przypadła nieco trudniejsza rola: wytłumaczenia, dlaczego laurki tym razem nie będzie.
Dużo zawdzięczamy filmowemu wcieleniu X-Menów. U progu nowego tysiąclecia filmy na podstawie komiksów nadal raczkowały, nikt ich nie brał na poważnie. „Blade”, dziś raczej dość kartonowy, pachnący latami dziewięćdziesiątymi na kilometr, stał się pierwszym szokiem – ktoś wziął to na poważnie. Gdy Bryan Singer wystartował z niemałym, jak na tamte warunki, „X-Men”, to nie dość, iż wcale nie było mu do żartów, tak jeszcze począł budować pierwsze komiksowe uniwersum na srebrnym ekranie. Jak w Hollywood przyjęła się ta idea, wiemy aż za dobrze. Imponujące jest jednak to, że szesnastoletni, należący do 20th Century Fox (czyli odcięty od Marvel Cinematic Universe) tasiemiec nadal żyje. A dzięki ostatniemu wkładowi prawdziwego ojca serii nie zamierza także jeszcze z nikim się żegnać.Postawię sprawę jasno – mam do kinowych mutantów duży sentyment. Ale nową generację, czyli „Pierwszą klasę” i „Przeszłość”, szanuję już w pełni świadomie. Ten drugi tytuł uważam także, pewnie wbrew wielu osobom, za najlepszą odsłonę całego cyklu. Wyjątkowo udanie zwieńczył niemal wszystkie wątki, posprzątał bałagan po panie Ratnerze i jego haniebnym „Ostatnim bastionie” oraz złożył wieniec na grobie starej obsady. Do tego był świeży, a nawet angażował na poziomie emocjonalnym. Jednym zdaniem: Bryan Singer wrócił do swojej piaskownicy i wyrzucił wszystkie brzydkie zabawki. Dlaczego zatem dopadła go mała zadyszka przy „Apocalypse”?
Powodów można szukać u stóp tytułowego rzezimieszka. Oscar Isaac jest aktorem wszechstronnym, wschodzącą gwiazdą kina (nieufnym polecam obczaić choćby „Ex Machinę”). Jego Apocalypse, prawdopodobnie pierwszy mutant w dziejach, dostaje bardzo dużo czasu ekranowego. Zobaczymy rządzony przezeń starożytny Egipt, będziemy mu towarzyszyć podczas przebudzenia w latach osiemdziesiątych oraz gromadzenia Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Trochę inaczej niż ostatnio u Marvela, gdzie szwarccharakter jest wyłącznie twarzą do skopania w wybuchowym finale.Ale ukryty pod toną makijażu, ledwo poruszający się w dziwnym stroju, z nieustannie podkręcanym głosem, a przede wszystkim – zniewolony prostolinijnymi dialogami, nawet Isaac nie ma szansy na cud. Apocalypse obraca się złowrogo w stronę obiektywu, po czym prawi kolejną wariację haseł ze zwiastunów. O tym, dlaczego ludzkość należy zlikwidować, a „z prochów jej dawnego świata zbudować jakiś lepszy”. Jak na tak potężną istotę, demonstruje swoją potęgę raczej niechętnie. Jego najlepsze starcie, mózg na mózg z Xavierem, znamy już na pamięć dzięki materiałom promocyjnym.
Poetyka filmowych X-Menów jest zwyczajnie nieprzyjazna dla nowych geniuszy zbrodni. Saga zawsze najlepiej odnajdywała się w parapolitycznym, społecznie dwuznacznym kotle. Wystawiając przeciw dzieciakom Profesora ludzkie zagrożenie, rzucała więcej światła na prawdziwe mięsko - ideologiczne przekomarzanki Xaviera z Magneto. W wykonaniu starej gwardii (Patrick Stewart i Ian McKellan) to niemal klasyka, a świeżaki, James McAvoy w duecie z Michaelem Fassbenderem, znaleźli nawet siły na podbicie poprzeczki. Nie sądzę, że Erik Lensherr to jedyny przeciwnik X-Menów, jakiego powinniśmy oglądać w filmach, ale chcąc zaćmić jego wielowymiarową postać bezdusznym „złym, bo złym i tyle” wchodzi się na bardzo grząski grunt.Podobnie z Jeźdźcami Apokalipsy. Nowa drużynka wypada po prostu blado. Co z tego, że ktoś nareszcie przeniósł na ekran Psylocke, jeśli ani ona, ani odświeżeni Angel i Storm nie mają nawet kilku ścieżek dialogowych? Ich celem jest wyłącznie odrobina fanserwisu oraz kilka błyskających pojedynków w finale. Z których żaden nie robi większego wrażenia.
Czwartym Jeźdźcem zostaje, rzecz jasna, Magneto. I Fassbender robi wszystko, co w jego mocy, by pociągnąć ten cyrk. Zabawny fakt: najbardziej chwalona na Zachodzie scena zupełnie inaczej zostanie odebrana przez Was. Nie nasza przecież wina, że po „Przeszłości, która nadejdzie” Magneto ukrywał się… w Polsce. Gdy w jego życiu rozegra się kolejny dramat, Michael stawi czoła prawdziwemu złu – polszczyźnie. Salą wstrząsnął śmiech i nie potrafię winić publiki, trudno się powstrzymać.Z kolei gdy kończą się groźne miny czy przebudzenia sentymentu, Bryana Singera chętnie zamieniłbym na braci Russo. Mając taki wór rozpoznawalnych postaci, można było z finalnej walki skroić poważniejszy wariant sekwencji na lotnisku z „Wojny bohaterów”. Do której chyba już zawsze będziemy porównywać walki kilku „super” na kilku „jeszcze bardziej super”. Niestety, nic z tych rzeczy. Źli udowadniają, że Apocalypse wyszedł z wprawy w dobieraniu sobie Jeźdźców. Dobrzy, zasileni przez Cyclopse’a, Nightcrawlera oraz Jean Grey (fani „Gry o tron” w szeregu zbiórka!), niby próbują zaszaleć, ale powstrzymuje ich najwyraźniej nakaz bycia bardziej czadowymi w kontynuacji. Trzeźwy odbiór całości zakłóca także zatrzęsienie efektów komputerowych i – nomen omen – apokaliptyczne tło ostatniego aktu. Za dużo, za kolorowo. Przesyt, brak zainteresowania.
Na drugiej szali można za to spokojnie położyć Quicksilvera. Evan Peters już poprzednio zarządził, lecz tym razem dla ekipy odpowiedzialnej za jego popisową sekwencję (ponownie – jedna na film) zabrakło skali. Lata osiemdziesiąte zobowiązują, dlatego odświeżcie sobie oryginalne wykonanie „Sweet Dreams” przed wieczorem w kinie. Te dwie czy trzy minuty, które towarzyszą kultowemu utworowi, przejdą do historii gatunku, zapewniam. Ale niczego nie zdradzę.
Trudno ukryć, że najlepsze momenty „Apocalypse” wiążą się właśnie z syceniem pragnień fanów. Tylko ktoś powinien oberwać za niedyskrecję kampanii marketingowej, bo fajniejsze niespodzianki odsłonił na długo przed premierą. Ostatni zwiastun zdradził już, kogo zobaczycie w najbardziej brutalnej scenie akcji filmu (co dobrze wróży następnemu w uniwersum projektowi z kategorią wiekową R). Wiadomo także, że McAvoy nareszcie ogoli czerep dla roli Xaviera. Widzieliście jeszcze fragmenty kwasowych wizji, jakie zobaczy Profesor próbując zmierzyć potęgę głównego bossa. Uchowała się jedynie scena w Auschwitz, wisienka na torcie dla fanów Magneto.Nie zrozumcie mnie źle – nowa odsłona serii nie jest kompletnie zła. Singer za dobrze zna swoje dzieci, by je spartolić doszczętnie. Po prostu nie zaskoczy widza tak naprawdę niczym. Idealnie obrazuje to w filmie postać Mystique – Jennifer Lawrence, znudzona, niezaangażowana, tym razem odwaliła fuszerkę. Przechodzi przez etap Apokalipsy, jak gdyby wpadła w sobotę do pracy na dwunastkę – tu zagadam, tam pomacham rękami, jakoś zleci.
Szkoda. „X-Men Apocalypse” jest najsłabszym ogniwem „nowej” serii, tej trylogii w stylu retro. I moja ocena nie jest jakoś wyjątkowo odosobniona od tego, co można zobaczyć na Metacriticu. 20th Century Fox dopiero co grzało się w blasku „Deadpoola”, więc pewnie jakoś przeboleje tę wtopę. Warto byłoby jednak solidnie przemyśleć przyszłość mutantów, by „Apocalypse” pozostało jedynym potknięciem na nowej osi czasu. Ale to nie moje, ani tym bardziej Twoje zmartwienie. Do kina możesz się wybrać, jeśli wspomnianego „Deadpoola” i stanowczo lepszego „Kapitana Amerykę” zaliczyłeś. A i wtedy w pierwszej kolejności wskazałbym nadrobienie „10 Cloverfield Lane”. X-Meni mogą poczekać na jakieś Bueno Czwartki.