Wyyyyyybacz księżniczko, czyli Zelda animowana

Wyyyyyybacz księżniczko, czyli Zelda animowana

marcindmjqtx
21.06.2011 07:47, aktualizacja: 15.01.2016 15:44

Edgar Wright, reżyser pełnego growych odniesień filmu „Scott Pilgrim kontra świat”, poprosił firmę Nintendo o możliwość użycia melodii z gry „The Legend of Zelda” tłumacząc, że ta melodia była „kołysanką pokolenia”.

Choć mam tyle samo lat, co Brian Lee O'Maley, twórca komiksowego oryginału Scotta Pilgrima, to jak reszta tego smutnego, odciętego od konsolowych gier zakątka świata, nie miałem możliwości wychować się na Zeldzie. Wprawdzie w latach osiemdziesiątych parę razy zagrałem w pożyczonego od kolegi „rycerzyka”, jak nazywaliśmy na podwórku „Legend of Zelda” w dwuekranowym wydaniu Game&Watch (kieszonkowe gierki, znane w Polsce z podróbek radzieckiej Elektroniki). Chociaż nie wiedziałem,  z czym naprawdę mam do czynienia, tak jak nie wiedziałem, że wąsaty ludzik strzegący klatki z wielką małpą w moim game&watchowym „Donkey Kong Jr.” to Mario. Ale na kolejne spotkanie z wojowniczym Linkiem i piękną księżniczką wcale nie musiałem czekać do czasu emulatorów i wejścia konsoli Nintendo do Polski.

Miałem bowiem telewizję kablową.

Dziś nie brzmi to jakoś specjalnie, ale na początku lat 90. przywitaliśmy kabel z kanałami satelitarnymi niemalże jak rewolucję internetową kilka lat później. Zaczął się czas nadrabiania zaległości. Chłonąłem seriale animowane, na których wyrośli moi rówieśnicy z Zachodu (Trrrransformersy!). I wtedy właśnie, dzięki magicznemu kablowi, poznałem wreszcie Linka i Zeldę.

Kapitan N i jego wesoła załoga Lata osiemdziesiąte były czasem, gdy wszystko co tylko się dało było przerabiane na film animowany. (Transformujące się roboty? Zróbmy serial!) Także gry wideo - wspomnieć można o animowanych przygodach Pac-Mana czy Mario, Pauli i Donkey Konga. W 1989 roku amerykański oddział Nintendo wymyślił genialny sposób na promocję gier na konsolę SNES. Serial animowany o  chłopaku, który został wciągnięty do Królestwa Gier, gdzie jako Mistrz gier, Kapitan N musi walczyć z Mother Brain. Tak, tak, dobrze słyszycie, Mother Brain z gry Metroid, choć tu wyglądała jak skrzyżowanie dr. Frank Furtera z Rocky Horror Picture Show i krwiożerczej roślinki z Little Shop of Horror. Nie tylko ta postać przeżyła dziwaczny lifting - równie kompani Kapitana  N nie byli podobni do swoich growych odpowiedników. Niejaki Megaman występował jako kurdupel w zielonym kombinezonie,  a SimonBelmont (nazwisko znane z Castlevanii) został zrobiony jak przerobiony z Indiany Jonesa kwadratoszczęki blond-debil w kurtce lotniczej i goglach. Same gry również nie przypominały swoich elektronicznych odpowiedników, ale wtedy ich nie znałem, więc mogłem oglądać te durnoty z przyjemnością.

W jednym odcinku drużyna N odwiedziła grę, w której występował wyszczekany szpiczasto uchy elf w zielonej czapce. I tam właśnie, drodzy czytelnicy, pierwszy raz usłyszałem imię Link.

The Super Mario Bros. Super Show! Wyszczekany? Link? Każdy kto zna cichego bohatera gier złapie się za głowę. Ale w tym wypadku winy nie ponosili szaleni twórcy „Kapitana N” - Link trafił do serialu z wcześniejszej kreskówki. Na którą akurat trafiłem kilka lat później.

Jej tytuł brzmiał - niespodzianka - „The Legend of Zelda”, ale nie znaleźlibyście tego tytułu w programach telewizyjnych. Był to bowiem segment dość kuriozalnego programu „The Super Mario Bros. Super Show!”. Rzecz składała się z aktorskiego sitcomu, opowiadającego o przygodach braci Mario w ich brooklińskim mieszkaniu oraz kreskówki opartej na dwóch pierwszych częściach Super Mario Bros. Animacja wyglądała dokładnie jak gra, co dawało dość dziwacznych efekt (wszechobecne rury i wiszące w powietrzu cegły po zmianie medium robiły zupełnie inne wrażenie). Co tydzień jednak zamiast przygód hydraulików w grzybowym królestwie wyświetlana była inna animacja - „Legenda Zeldy”. Oparta głównie na drugiej części gry (z konsoli Nintendo Entertaiment System), opowiadała o walce Linka i Zeldy przed atakującym królestwo Hyrule złym czarnoksiężnikiem imieniem Ganon. Sama księżniczka pełniła tu znacznie mniej pasywną rolę niż w grach - zamiast być tylko obiektem misji ratunkowych, sama stawała do walki.

Link ma tu brązowe włosy (jak w pierwszych grach, gdzie z powodu ograniczeń palety kolorów nie można było oddać jego pięknej blond fryzury), i co najgorsze, odzywa się. Słynący ze swej ekstremalnej małomówności bohater kłapie tu nieustannie dziobem, co byłoby jeszcze do przeżycia, gdyby nie jego sarkastyczne powiedzonko „Well, excuse me, princess!” („Wyyyyyybacz, księżniczko!”). I jest to jedyna rzecz, dzięki której animowana „Legenda Zeldy” nie przepadła w mrokach czasu z innymi okropnymi kreskówkami, lecz stała internetowym memem. Zawsze coś.

Mój chłopcze! Nie był to jednak koniec przygód Linka z zachodnią animacją. W 1989 Nintendo rozpoczęło współpracę z Sony w celu stworzenia Nintendo PlayStation, dodatku do SNES pozwalającego na odtwarzanie gier na CD-Rom. W końcu to małżeństwo się rozpadło (czego efektem było wejście Sony na rynek konsol, ale o inna historia), Nintendo podjęło zaś próbę zrobienia tej przystawki z firmą Philips. Kiedy jednak analogiczna przystawka dla konkurencyjnej konsoli firmy Sega spotkała się ze słabym zainteresowaniem, Nintendo porzuciło projekt. Na otarcie łez Philips otrzymał licencję na kilka postaci, by użyć ich w grach na swoją konsolę CD-i.

W ten sposób powstały trzy gry -Wand of Gamelon, Faces of Evil i Zelda Adventures. Całkiem niezłe, jeśli chodzi o zabawę i grywalność. Ale o tym dziś nikt nie pamięta. Fani cyklu, nawet jeśli nie mieli w życiu kontrolera od CD-i, znają animowane wstawki, które miały uatrakcyjnić zabawę. Gra i film animowany! Co może pójść źle! Jak zawsze - budżet. Aby zmieścić się w ciasnej przestrzeni małego portfela do zrobienia filmików wynajęto studio Animation Magic - firmę z biurem w Cambridge, ale z zasobami ulokowanymi w Sankt Petersburgu, w Rosji. Chociaż rosyjska animacja słynie z arcydzieł, nie należały do nich produktu tego studia. Filmiki były tak złe, że aż okropne.  I niezamierzenie śmiesznie. Nic dziwnego, że w dobie Youtube stały się fenomenem. Król z uniesionym palcem mówiący do Linka „Mój chłopcze!” („Link, Mah Boi!”) zrobił swego czasu furorę w internetowym obrazkowym ścieku 4chan.org.

Jaki z tego wniosek? Ilekroć Link się odzywał, zostawał internetowym memem. Może dobrze więc, że w grach pozostał cichym, acz heroicznym młodzieńcem.

Michał R. Wiśniewski

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)