Wychodzi na to, że w ciągu ostatnich lat najwięcej tańczyłem... przed konsolą
I nagle zrobiło mi się strasznie smutno.
24.10.2012 | aktual.: 15.01.2016 15:42
Staram się sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłem ze znajomymi na jakiejś imprezie, na której tańczyliśmy. Z ostrożnych obliczeń wychodzi, że w 2010 roku. Nie chodzimy do klubów, imprez w domu praktycznie urządzamy, a jeśli już, to na tyle mało osób, że tańczenie w kółeczku byłoby jakieś głupie.
Ostatni raz w miejscu publicznym w otoczeniu ludzi tańczyłem na weselu kolegi z pracy w zeszłym roku, ale sami wiecie, jak to jest z muzyką na weselach. Z całym szacunkiem dla pieniędzy, jakie na wodzireja wydała młoda para.
Chyba po prostu "tańczenie" to nie moja para kaloszy. Na koncerty na które chodzę, "taniec" polega na tym, że kilkudziesięciu spoconych gości obija się o siebie (gdy gra znany zespół), lub przez pół godziny stoi się w miejscu z założonymi rękami (gdy gra cała reszta). A mimo to, wiem, że lubię tańczyć, widzę to po frajdzie jaką sprawia granie w kolejne części Dance Central czy Lets Dance.
Czy skoro to piszę, to znak, że mimo wszystko brakuje mi w życiu wieczorów spędzonych w miejscach, w których puszcza się Village People, 50 Centa czy Nicki Minaj? W najmniejszym stopniu się o to wcześniej nie podejrzewałem, ale to właśnie do utworów takich wykonawców przygotowywane są choreografie w grach tanecznych.
Jak sobie przypomnę, to na tej imprezie trzy lata temu leciało YMCA, ale tańczenie wynikło przypadkiem, głównym daniem były panele dyskusyjne. Tak, imprezy komiksowe w Polsce są szalone.
Więc z jednej strony mi smutno. Taniec to bardzo podstawowa ludzka rzecz. A ja zamiast tańczyć ze swoją dziewczyną, bo najwyraźniej nie lubimy tego robić, trzeba się z tym pogodzić po ośmiu latach związku, gram w kanciapie w gry taneczne z Tomkiem Kuterą. Co jest nie tak z moim życiem?
Z drugiej, zaczynam się o siebie martwić.
Jeśli granie w gry taneczne oznacza, że tak naprawdę lubię tańczyć, to czy granie w wojenne strzelanki oznacza, że tak naprawdę lubię zabijać? Przecież ja uważam wojnę za złą rzecz, wierzę, że konflikt jest porażką dialogu, zgoda buduje i tak dalej. Ale też lubię grać w zręcznościowe gry wyścigowe w rodzaju Burnout czy Need For Speed, mimo, że samochody traktuję kompletnie użytkowo i absolutnie mnie one nie kręcą, więc nie mam żadnego parcia na to, aby poczuć się, jakbym na serio kierował tym Fiatem Punto, czy czym tam się w tych grach jeździ.
Swoimi obawami podzieliłem się z Davem Ranyardem, senior managerem w londyńskim studio Sony, który pracował nad takimi imprezowymi grami jak Singstar czy Dancestar. Ranyard jeszcze kilkanaście lat temu był DJ-em, grał także w klubach w Polsce, więc nie miał problemu ze znalezieniem okazji do tańczenia.
- Tworząc grę nie myślimy o tym, aby przekonać ludzi do tego, aby polubili taniec, chcemy aby dobrze się bawili podczas grania - powiedział Ranyard ze śmiechem - Gry są dla zabawy, to rozrywka, eskapizm, nie martwiłbym się specjalnie o to.
Gry pomagają nam przeżyć fantazje, które są cóż, fantazjami. Jednego dnia chcemy uratować księżniczkę od smoka, drugiego ponownie wygrać II Wojnę Światową, zostać gwiezdnym piratem lub zdobyć piłkarski puchar zespołem, który nigdy nie miałby na to szans.
Do tej listy dopisuje więc tak szaloną fantazję jak "wyjście do klubu i spędzenie miło wolnego czasu".
Cholera.
Konrad Hildebrand