Wróćmy na chwilę do Wildlands, by znaleźć Sama Fishera

Wróćmy na chwilę do Wildlands, by znaleźć Sama Fishera

Wróćmy na chwilę do Wildlands, by znaleźć Sama Fishera
Adam Piechota
02.05.2018 09:00

Zostaniemy dłużej?

To małe kłamstewko z mojej strony. Bo owszem, z okazji obecnego wydarzenia, będącego jednocześnie, jak sądzimy, pierwszą zajawką nowego Splinter Cella, "wróciłem", tylko nie po roku. Grałem w Wildlands całkiem niedawno, na przełomie marca i kwietnia. Potem wpadł do recenzji God of War, wpadła Yakuza 6, a przy okazji miałem małe zmęczenie formułą Ubisoftu, więc bez wyrzutów sumienia odłożyłem rozkładanie kartelu Santa Blanka na anegdotyczne "później". Być może oznaczające "nigdy". Dziesiątki godzin spędzonych naprzemiennie w Midgardzie i Kamurocho to powracający regularnie w tym fachu, niebezpieczny moment przeciążenia. Gdy grasz w pełnym skupieniu, trybie krytyczno-analitycznym tak dużo, że zaczyna cię to umysłowo chłostać. I choć totalnie nie jestem typem gracza, który myśli to często, "fajnie byłoby sobie dla rozluźnienia postrzelać" odbiło się echem gdzieś z tyłu głowy, a oczy powędrowały w stronę wątłej półeczki z niedomkniętym Ghost Reconem. Słyszałem, że legendarny agent potrzebuje mojej pomocy.

Trafiłem tam znowu. Do mojego elektronicznego czyśca. Boliwia jest tak ogromna, że tylko szaleniec wyczyściłby jej mapkę ze wszystkich znaczników. W "dziennej" pracy mam teraz styczność z osobnikiem zafiksowanym na punkcie "platynowania" każdej gry. Tak, ten gatunek dalej nie umarł. Premiera Far Cry'a 5 oznaczała w jego przypadku niemal tydzień grania do świtu. Na dyskretne pytanie "ej, dostałeś wpierdol?" spowodowane niepokojącym cieniem pod oczami odpowiedział z dumą "zrobiłem platynę w Far Cry'u". Będę mu naprawdę współczuł, jeśli w swej męczeńskiej krucjacie natknie się kiedyś na Wildlands. To piękna gra. Ale podejrzewam, że po 25-30 godzinach każdemu minie pierwotny zachwyt piaskownicą i albo ciśnie płytkę w kąt, albo szybciutko dociągnie kilka "dzielnic", by dobrać się do skóry głównemu złemu, pomyśli "przeszedłem Wildlands!" i odetchnie z ulgą. Ubisoft do kwadratu - tym jest w moich oczach ostatni Ghost Recon. Jak gdyby wydawca chciał wziąć to wszystko, za co się go lubi/beszta, kilkukrotnie sklonować, wrzucić do swojej największej mapy w dziejach, oddalić się na kilka kroków i samemu obserwować, czy wybuchnie, czy nie."Najpierw wydarzenie z Fisherem, a potem decyzja w sprawie kończenia lub niekończenia Wildlands". Charakterystyczną ikonkę (trzy lampki tworzące piramidkę) znajdziecie w La Cruz - jednej z tych zaniedbanych prefektur, które mają pojedynczą misję fabularną i nie zmuszają do dłuższej eksploracji. Powalający teren swoją drogą, pełny iglastych lasów, namalowany wzdłuż górskiego strumienia, trochę pachnący tropikami, a trochę amerykańskim lasem na wzór tych z ostatniego Far Cry'a. Aby rozpocząć misję ("Obserwator"), należy poczekać do zmroku i zbliżyć do gigantycznej bazy Unidadu - boliwijskiego odpowiednika wojska. Kto z pozycją spędził więcej czasu, ten wie, że cokolwiek związanego z Unidadem spacerem w parku raczej nie będzie. Choć "bazowa" kampania miała kilka przesadzonych misji (zwłaszcza te wieńczące cztery ogólne operacje), jeszcze żadna nie doprowadziła mnie do podobnej irytacji, co obecne wydarzenie.Od razu poczułem, że powinienem to robić wymaksowaną postacią. A mój wytatuowany chłystek z 19 poziomem doświadczenia jest takim lamerem, jak sugeruje jego ubiór: bezrękawnik, okulary przeciwsłoneczne i czapka z daszek tyłem na przód. Tymczasem zadanie wymaga: a) przemknięcia przez całą bazę po cichu bez zabijania ani jednego żołnierza, b) osłaniania hakującego serwer Fishera przed całymi FALAMI Unidadu, c) ucieczki jakimś pojazdem do chatki naszej przełożonej. Skuś na którymkolwiek etapie, zaczniesz od samego początku. A przecież już punkt "a" może okazać się czasożernym koszmarem. Wildlands przyzwyczaja do wygody. Do wysnajperzenia dwudziestu jegomościów przed postawieniem stopy na terenie ich bazy. Nawet na wysokim poziomie trudności (taki miałem zazwyczaj ustawiony), o ile znało się wszystkie zasady, można było poradzić sobie z każdą infiltracją. Nie mogąc nikogo zabić, zostajemy pozbawieni całego komfortu, dotychczasowej kontroli.

Przeżyłem autentyczny szok, jak pojedyncza misja może całkowicie odmienić oblicze znanej przeze mnie pozycji. Gdy zaczynamy czołgać się wzdłuż kolejnych osłon, w głośnikach pojawia się rewelacyjny utwór ze Splinter Cella, włączamy noktowizor, a nad zaszytą w tropikach bazą zacznie padać gęsty deszcz, nie tylko ożywają wspomnienia sprzed lat - konkretnie z Pandora Tomorrow - lecz również luźna, "sieciowa" atmosfera zeszłorocznego hitu nagle wyparowuje, zostawiając napięcie, które pochyli Was w kierunku ekranu. Magia trwa może dziesięć minut, bo gdy spotkamy się z Fisherem, wszystko wróci do dawnego porządku, a zadyma, z jaką opuścimy teren Unidadu, jest tak przesadzona, że dostarczy całego pokazu irytujących bugów. Niemniej przypadkowy zgon rozpocznie to ślamazarne skradanie od początku. A gdyby teraz przeczołgać się tędy? Wyłączyć im generator? Odciągnąć uwagę bombką dywersyjną? Za słaby bohater, ginący podczas późniejszej strzelaniny, zmusił mnie do trzech godzin tego cyklu. Czort wie, jak bardzo wyklinałem na Ubi za brak checkpointów. Ale też żadnej pojedynczej lokacji w Wildlands nie poznałem aż tak dobrze.Gdy Sam na swój, nieco ironiczny sposób, oddał hołd Snake'owi oraz całej serii Metal Gear, dość słusznie żegnając ją mimo panoszącego się w sklepach Survive, ja musiałem podjąć decyzję. Wiedziałem, że na poziomie rozgrywki nic już mnie w Boliwii nie zaskoczy. Jasne, przez jakiś czas będę próbował samemu stworzyć ten stres z obecnego wydarzenia, ale prędzej czy później wrócę do wypróbowanych, bezpieczniejszych schematów. Do codziennego przeskakiwania z "chcę znaleźć wszystko w tych górach!" do "ciul, robię tylko fabułę i zamykam to!".Dla mnie Ghost Recon jest szpilem singlowym, nawet jeśli Maciek Kowalik zagra ze mną obiecywaną od dawna partyjkę, 99% czasu spędziłem z perfekcyjnymi botami potrafiącymi synchronicznie ściągać trzech oddalonych od siebie typów. W przypadku bardziej schematycznych ubigier, których hiperbolą, przypominam, jest Wildlands, gracz musi nauczyć się zwalniania. Włączania na godzinę dziennie. Grania na przestrzeni miesiąca lub dwóch. Drobnego dziubania. Takie są dla mnie niemal wszystkie części Far Cry'a, takie były Asasyny, takie jest The Crew. I chyba znowu zaryzykuję.Ten ...cholerny... świat. Naprawdę chcę go zwiedzić od granic do granic. No bo co innego mnie tam nęci? Wildlands jest świetnym przykładem "wielkiej gry 6/10", o której Dominik Gąska lubi opowiadać z pasją w podcaście Niezatapialni (teraz mi postawisz to piwo, tak?). Że bez wątpienia dostrzegasz jej liczne wady, w żaden sposób Cię nie wzbogaca, właściwie często irytuje, ale po prostu lubisz ją włączyć. Nie jestem aż takim entuzjastą, by na bieżąco analizować drugi rok rozszerzeń (z drugim płatnym karnetem na nie, a co!). Zresztą one dotyczą już głównie trybu PvP, którego najpewniej nigdy nie sprawdzę. Będę nadal, kroczek po kroczku, niszczył struktury Santa Blanca. W końcu zobaczę każdą wioskę, wsadzę za kratki El Sueno, wyciągnę z konsoli płytę, odłożę na półkę po wsze czasy. I znajdę sobie nowy odpowiednik relaksującej, choć delikatnie nużącej ubigry. Może piątego Far Cry'a. Dobrze mieć coś ze strzelaniem na gorsze dni.

Adam Piechota

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (14)