Wrażenia: Final Fantasy XIII
Stwierdzenie, że na demo Final Fantasy XIII nie mogłem się doczekać to byłby truizm. Oczekiwanie było tym bardziej uciążliwe, że nie udało nam się zdobyć redakcyjnego egzemplarza zaraz po premierze, tylko musieliśmy się nieźle nakombinować, aby go dostać. W końcu dzięki naszym niezastąpionym Polygamistom (ogromne dzięki, Shim!) Final Fantasy VII: Advent Children Complete wraz z demem najnowszego RPG Square Enix trafiło w moje ręce. No i pozostaje tylko odwieczne i fundamentalne pytanie - i co?
31.05.2009 | aktual.: 14.01.2016 15:38
I było krótko. To moje pierwsze wrażenie po zakończeniu dema. Naczytałem się wcześniej, że trwa ono 1-2 godziny i na dość długą (jak na moje warunki czasowe) sesję się nastawiłem. Tym większe było moje zdziwienie, gdy zanim się spostrzegłem zobaczyłem napis oznajmujący, że to już koniec i przyjdzie mi poczekać jeszcze przynajmniej kilka miesięcy na pełną wersję z Japonii. To dobry znak - gry przy których tracę poczucie czasu to ostatnio rzadkość. Ale wróćmy do początku, czyli jak to się zaczęło. Opakowanie całości jest bardzo estetyczne, owinięte elegancką obwolutą i składa się z dwóch pudełek. Drażnić może ich lekka niewymiarowość (są mniejsze niż te od Blurayów), ale takie już prawo twórców. Demo nie instaluje się na dysku, toteż od razu możemy przejść do zabawy. Rozpoczyna się tradycyjnie, czyli szalenie efektownym i wywijającym na lewą stronę gałki oczne renderowanym filmikiem. Wiem, że teraz już niby blisko jesteśmy osiągnięcia "takiej" jakości grafiki liczonej w czasie rzeczywistym, natomiast mistrzowie ze Square posiadają tę nutkę geniuszu, który nie pozwala bić wyższych pokłonów przed ich dziełem niż do samej ziemi.
Historia przedstawiona w demie jest krótka i siłą rzeczy niepełna, a nawet chaotyczna. Nie wiemy czemu wydarzenia na ekranie mają miejsce, natomiast już po chwili jasnym staje się, że skoro ktoś nas chciał zabrać w jakieś niedobre miejsce siłą, to warto spróbować ucieczki. Najpierw wcielamy się w piękną Lightning i głupiutkiego Sehza. Ta druga postać zebrała w wielu miejscach pozytywnie opinie, ale niestety mi kompletnie nie przypadła do gustu. Ciemnoskóry posiadacz wielkiego afro i schowanego w nim Chocobo jest szalenie niezdecydowany, bojaźliwy i odnoszę wrażenie, że autorzy przesadzili z wsadzeniem go w stereotypowe ramy fajtłapy, rozluźniacza atmosfery. Być może później jego charakter nabierze głębi, ale na chwilę obecną kojarzy się z mocno niedorozwiniętym Teddiem z Persony 4, tylko w jeszcze gorszym wydaniu. Lightning zaś to absolutne przeciwieństwo jej towarzysza, kobieta z wojska, silna, niezależna, podejmująca w mgnieniu oka decyzje. Dalej poznajemy jeszcze kilku bohaterów. w tym Snowa i jego kumpli, którzy kojarzą mi się z amerykańską drużyną futbolową z college'u. Tak, jeśli na myśl przyszedł Wam Wakka z Final Fantasy X to jesteście blisko.
Przedstawiony świat gry to dalekie kresy wielkiej metropolii Coccoon, miejsce niezwykle sugestywnie oddane zwłaszcza dzięki ogromnej dynamice sceny. Cały czas coś przelatuje nam nad głowami, mnóstwo rzeczy błyska i wybucha. Należy dodać, że technologia posunęła się mocno do przodu i pojazdy latające czy unoszące się nad głowami platformy to norma. Zresztą, mogliście to już zobaczyć na filmikach, a w HD jest tak samo, tylko sto razy piękniej i szczegółowiej.
Eksploracja to standard dla serii i przynajmniej w krótkiej wersji demonstracyjnej poruszaliśmy się po ściśle wyznaczonych, wąskich ścieżkach. Swobody nie uświadczy się żadnej i idziemy jak po sznurku. Square postanowiło jednak nadać nieco charakteru rozgrywce i w momencie napotkania np. zawalonej gruzem ścieżki postać będzie w stanie ją przeskoczyć, co nareszcie rozwiewa plotki o mitycznej sile grawitacji w światach Final Fantasy, która praktycznie uniemożliwia oderwanie się od ziemi bez żadnych akcesoriów. Po drodze napotykamy oczywiście całe masy oponentów, a nawet bossa, co naturalnie prowadzi nas do kolejnego akapitu....
Walki. Na szczęście zerwano z moim zdaniem nieudanym systemem z Final Fantasy XII i wraca system turowy, czy też para-turowy w pełnej krasie. W trakcie pojedynku zapełnia się pasek czasu, który po osiągnięciu maksymalnej wartości pozwala wykonać nam wszystkie dostępne ataki. Brzmi to prosto i tradycyjnie, ale jest jeden knyf. Otóż posiadamy także ataki, które nie zajmują całego dostępnego czasu, a np. 1/3. Wykonanie takiego pojedynczego ruchu możliwe jest po osiągnięciu już, analogicznie, 1/3 paska. Z drugiej strony, im więcej ataków wykonamy na raz (np. 3 x 1) tym lepsze i efektywniejsze będzie nasze combo. Widać tutaj ogromny potencjał i chociaż co chwilę napotykałem oponentów, ich pokonywanie nie stawało się z czasem nudne. Udało się to osiągnąć przede wszystkim dzięki bardzo skróconemu czasowi, który przenosi nas do walki. Teraz trwa to moment, a denerwujący napis 'loading' nie pojawia się wcale. W demie nużyć mogła jedynie przesadna prostota pojedynków, ale to autorzy obiecują poprawić w pełnej wersji i zaklinają się wręcz, że będzie to przynajmniej jedna z najtrudniejszych gier w historii serii. O ten element więc możecie być spokojni - będzie wyzwaniem, a kombinowanie to czysta przyjemność. Aha, w walce sterujemy tylko jedną postacią.
Niezmiennie fantastyczna jest muzyka i nasze uszy czeka prawdziwa uczta. Ale to jest znamienne dla serii, w związku z czym osoby przyzwyczajone wcześniej do wysokiego poziomu ścieżki dźwiękowej i tym razem się nie zawiodą. Zaskoczeniem zaś było dla mnie nie zawsze doskonałe dopasowanie japońskich głosów do bohaterów. Pod tym względem twórcy z KKW są z reguły nie do przebicia, ale w kilku przypadkach odczułem pewien dysonans pomiędzy tym co widzę, a słyszę (młody Maqui brzmi jak dla mnie nieco za staro). Ale skoro poza Japonią tamtejszych głosów nie uświadczymy, to niespecjalnie jest się czym przejmować - oby wersja amerykańska trzymała poziom przynajmniej FFX - tam było, subiektywnie, nieźle.
Co mnie niezwykle uderzyło, to ogromny ładunek emocjonalny, który zawarty został nawet w wersji demonstracyjnej. Nie spodziewałem się, że ujrzę tutaj tak smutne i wstrząsające sceny jak rozstanie syna z matką, która idzie na wojnę, a dalej - umiera na jego oczach. Jest to wyraźny znak, że autorzy nadal stawiają na, może i tani, sentymentalizm, który zawsze jednak w tej sadze świetnie się sprawdzał i powodował wiele wzruszeń. Zdarzyło mi się niejednokrotnie płakać przy Final Fantasy i czuję, że także tym razem może dojść do uronienia kilku łez. Największa stwierdzona przeze mnie wada to okropnie chrupiąca animacja, ale autorzy już zapowiedzieli, że zostanie to naprawione, w związku z czym później już naprawdę nie będę miał na co narzekać. Ten niedługi okres spędzony z Final Fantasy XIII mocno mnie uspokoił. Po ostatnich wyczynach zacząłem w Square Enix wątpić, ale jednak wciąż jest to ekipa, która gdy tworzy grę w najmocniejszym składzie, to potrafi wiele zdziałać. Cieszę się tym bardziej, gdyż sandboxów mamy już w brud i zwolennicy bardziej tradycyjnego podejścia mogli czuć się ostatnio wręcz dyskryminowani, a na pewno niedopieszczani. Na ogromny świat potrzeba ogromną ilość czasu, ja chcę po prostu poznać ciekawą, pełną emocji historię, przy okazji raczyć oczy i uszy, a także wytężać głowę przy interesującym systemie walki. I jestem przekonany, że dokładnie to zostanie nam dostarczone. Zapowiada się cudownie. Jakub Tepper