Wolfenstein: The Old Blood - recenzja
B.J. wraca do domu.
W jednej z ostatnich scen The Old Blood bohaterowie są pewni, że zdobycie notatek nazistowskich oficerów, z lokacją tajnego laboratorium Wilhelma "Trupiej Główki" Strassego, oznacza rychły koniec wojny i zwycięstwo aliantów. Jeszcze nie wiedzą, jak dalecy są od prawdy, bo akcja The Old Blood dzieje się bezpośrednio przed wydarzeniami z Wolfenstein: The New Order. Dodatek podano nam jako deser, ale lepiej smakowałby chyba jako przystawka. Ważna informacja - do jego odpalenia nie potrzebujecie "podstawki" - to samodzielna przygoda.
The Old Blood to w wielu elementach ten sam Wolfenstein, który w zeszłym roku tak bardzo spodobał się graczom, ale nie sposób nie zauważyć, że jest to równocześnie przygoda wyraźnie uboższa. Największe braki The Old Blood dotyczą narracji. The New Order pokazywał nam kawał świata, a jego alternatywną wizję mogliśmy obejrzeć z kilku perspektyw dzięki drugoplanowym bohaterom z krwi i kości. Sama opowieść była czymś więcej niż kolejnymi dożynkami wrogów.
The Old Blood w tym elemencie robi krok do tyłu, wrzucając nas w skórę Blazko, który ma zinfiltrować tytułową fortecę, by zdobyć lokację laboratorium "Trupiej Główki". I w ten sposób wyrównać szanse na frontach II wojny światowej, eliminując z nich genialne i jednocześnie makabryczne wynalazki Strassego. Tymczasem w zamku Wolfenstein i nieodległym miasteczku panuje gorączka w związku z wykopaliskami dr Helgi von Schabbs, która zdaje się być na tropie mocy rodem z piekła. Można więc powiedzieć, że seria po części wróciła na te same tory, dorzucając do obsesji cybernetyką okultyzm i dając sobie spokój ze snuciem niebanalnej historii. B.J. ma zadanie do wykonania i tyle.
Tylko dla orłów?
Trudno zarzucić coś samej akcji. Machinegames wie, jak sprawić, by gracz czuł frajdę przy każdym wciśnięciu spustu. Znów doskonale czujemy ciężar i zabójczą moc każdej giwery, a wybranie tej ulubionej jest niezwykle trudne. Z dwoma Schockhammerami pod pachami Blazko roznosi na strzępy wszystko i wszystkich z dziecinną łatwością. Po doczepieniu do Bombenschussa lunety dostajemy namiastkę snajperki, a Kampfpistol to niepozorna wyrzutnia eksplodujących przy uderzeniu rakiet, z łatwością eliminujących wrogów w ilościach hurtowych.
Osobne słowa uznania należą się... rurze. W dodatku składanej, co sprawia, że można dzierżyć jej dwie części w obu rękach, lub wykorzystać całość chociażby w charakterze łomu. Rura przydaje się też do wspinania po oznaczonych ścianach i wyburzania słabych ścian, ale liczba okazji do tego rozczarowuje. Nie ma gdzie szaleć, mapki są mocno ograniczone, z rzadka tylko pozwalając na flankowanie przeciwników, by zaraz wcisnąć nas w jakieś wąskie gardło. Nie zawodzą natomiast krwawe egzekucje wrogów, do których żelastwo nadaje się wybornie.
Wrogie wojsko nie zaskakuje. Żołnierze straszą wyglądem - elektrycznymi plecakami czy pozornie grubaśnym pancerzem, ale padają jak muchy, a brak różnorodności po kilku godzinach już trochę nuży. Widać, że deweloperzy nie mieli ambicji podbijania stawki i projektowania nowych, nieszablonowych przeciwników. Znów okazali się mistrzami w tworzeniu pozornie strasznych superżołnierzy, których rozmontowuje się, ziewając. Zamiast jakości projektów i zróżnicowania strategii wrogów, mamy więc ilość. Większa część gry to schemat - skradanka, w trakcie której najlepiej po cichu wyeliminować dowódców, by nie wzniecili alarmu, a potem sieczka na zamkniętej arenie, do której wrogowie wlewają się z każdej strony.
Walka w okrążeniu to dla Blazkowicza norma
Gdy wokół lata ołów, nie ma czasu na refleksje, ale gdy ostatni przeciwnik pada, a dynamiczna muzyka cichnie, można poczuć rozczarowanie takim schematem projektowania poziomów. Tak samo jak przedziwnym ograniczeniem inteligencji i zasięgu wzroku przeciwników. Egzekucje na oczach kumpli to w The Old Blood żenująca codzienność. Wrogich żołnierzy natykających się na ciała nie stać zresztą na nic poza rzuconym pod nosem "Hę?" i powrotem do bezrefleksyjnego spacerowania po wytyczonej ścieżce. Drodzy autorzy, jeśli już bawimy się w skradanki, to nie róbmy tego na pół gwizdka.
The Old Blood podzielono na dwa akty. W pierwszym zwiedzamy twierdzę Wolfenstein, w drugim miasteczko Wulfburg. Wizualnie lepsze wrażenie robi druga część przygody, choć i zamczysko ma ciekawe zakamarki, gdy Blazko wkracza do coraz starszych sal. Silnik gry świetnie radzi sobie z tak sugestywnym opisywaniem lokacji teksturami, że prawie dosłownie czujemy chłodną przestrzeń wiekowych ceglanych korytarzy i sklepień. Wulfburg to więcej świeżego powietrza, ale i zupełnie nowe zagrożenie.
Zły i gorszy glina
Jak nietrudno się domyślić, dr von Schabbs opętana kultem Ottona III i prowadzona przez tajemnicze zapiski, obudziła pod miasteczkiem siły, na które ani ona, ani III Rzesza nie były gotowe. Do znanych na wylot z poprzedniego aktu wrogów dołączają więc zombiaki. Niezbyt oryginalne, ale przynajmniej efektowne w swojej ognistej aurze. I co ciekawe - atakujące zarówno nas, jak i nazistów, z których czasem nawet powstają po śmierci. Napuszczanie jednych na drugich było całkiem zabawne, podobnie zresztą jak odsyłanie piekielnego mięsa armatniego do miejsca narodzin. Bez celowania, bez taktyki - palec na spuście sprawiał, że wrogie hordy kładły się niczym zboże. Przyjemne uczucie.
Jakkolwiek by to nie brzmiało - zombiaki odświeżają rozgrywkę w idealnym momencie. Do drugiego aktu doszedłem po 4 godzinach, gdy już coraz częściej odczuwałem znużenie. Podążanie śladem dr von Schabbs dało mi kolejne trzy godziny nieco inaczej smakującej rozgrywki. Z większym naciskiem na akcję i krótszymi przerwami od wduszania spustu.
Okazji do zagrania w klasykę jest teraz więcej. Są też inne żarciki.
Plusem The Old Blood na pewno jest fakt, że nie jest to gra, którą wciąga się nosem zanim człowiek tak naprawdę wczuje się w rozgrywkę. Już na normalnym poziomie trudności kilka momentów dało mi się we znaki. Lubię to. No, chyba że ginę po raz kolejny, bo B.J. zamiast podnieść z ziemi pancerz (trzeba wcisnąć „kwadrat” - nic samo nie trafia do naszych kieszeni), przeładowuje ciężką broń, bo robi się to tym samym przyciskiem. Narzekałem na to w recenzji Wolfenstein: The New Order.
Werdykt
Wyglądał na twardego
Wolfenstein: The Old Blood byłoby lepsze w roli przystawki - gdyby wyszło przed New Order. Ale choć formułę zubożono na potrzeby produkcji o dużo mniejszym budżecie, to kapitalne uczucie towarzyszące eliminacji wrogów pozostało. Machinegames ma formułę na miodną jatkę i choć The Old Blood zapamiętam raczej jako krok w tył w stosunku do New Order, to jeśli lubicie bezpretensjonalne prucie ołowiem z mocarnych giwer, nie będziecie żałować zakupu.
Maciej Kowalik
Platformy:PC, PS4, X1 Producent:Machinegames Wydawca:Bethesda Dystrybutor:Cenega Data premiery:05.05.2015 (dystrybucja cyfrowa), 15.05.2015 (pudełko) PEGI:18 Wymagania: 3,3 GHz, 4 GB RAM, karta graficzna NVIDIA® GeForce® GTX 560 / AMD Radeon™ HD 6870 (1GB VRAM)
Grę do recenzji udostępnił dystrybutor. Testowaliśmy wersję na PS4. Screeny pochodzą od redakcji.