Warwolf 1, gotowy do akcji - pierwsze wrażenia z Ace Combat: Assault Horizon
14.09.2011 16:44, aktual.: 07.01.2016 15:55
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Autorzy restartów serii zawsze mają ten sam problem - jak zachować jej najważniejsze elementy, nie zrazić długoletnich fanów marki, ale i zrobić coś świeżego, by dotrzeć do nowych odbiorców. Assault Horizon to rzecz jasna wciąż gra o podniebnych pojedynkach asów lotnictwa, ale...
No właśnie - zmieniło się sporo, co zauważycie już na samym początku gry. Akcja pierwszej misji, czy też właściwie samouczka, rozgrywa się bowiem na niebie nad Miami. Dotychczas seria Ace Combat (nie licząc wydanego na PSP Joint Assault) trzymała się z daleka od rzeczywistych lokacji, tworząc własne fantastyczne światy. Assault Horizon zrywa z tą tradycją, przenosząc akcję do rzeczywistości. Konkretnie - do roku 2015, kiedy to terroryści postanowili zakłócić względny spokój ludzkości wymyślając nową broń, nazwaną Trinity.
Miami, Afryka, Dubaj... Ma to ogromne znaczenie dla samej rozgrywki. Konflikty pomiędzy fikcyjnymi nacjami dawały autorom mnóstwo swobody w wymyślaniu misji, parku maszynowego (choć i tak opierali się głównie na prawdziwych samolotach) i scenariuszy. Założenia Assault Horizon zmusiły projektantów do mocniejszego stąpania po ziemi.
W Fires of Liberation odbijanie ojczyzny z rąk agresorów wiązało się z potężnymi operacjami wojskowymi. Gracz w trakcie kampanii na własne oczy przekonywał się o ich skali, kiedy mógł wybierać jeden z kilku celów misji. Czuło się, że to prawdziwa wojna, w której jesteśmy jedynie trybikiem. Bardzo ważnym, ale jednak. W Assault Horizon, a przynajmniej w trakcie sześciu misji, w które mogłem zagrać, takiej wolności nie było. Osadzenie gry w rzeczywistości spowodowało, że i zadania są projektowane z mniejszym rozmachem, co fani poprzednich gier odbiorą na pewno jako wadę. Na szczęście misje są zróżnicowane jak nigdy.
Apacze na wojennej ścieżce Kluczową rzeczą dla urozmaicenia rozgrywki jest oczywiście oddanie graczom do dyspozycji nowego rodzaju maszyn. Oprócz myśliwców i bombowców w Assault Horizon polatamy bowiem śmigłowcami.
Ace Combat nigdy nie aspirowało do miana symulatora, ale o ile w przypadku samolotów trzeba jeszcze uważać na przeciągnięcia i unikać zderzenia z ziemią, o tyle walka za sterami śmigłowca nie wymaga od nas więcej, niż odnalezienie na padzie spustu. Nie sposób się tu rozbić, nie musimy przejmować się pracą wirników - wychylając gałkę do przodu po prostu tam lecimy - a rakiet unika się, wciskając naraz oba bumpery, na co maszyna reaguje efektowną beczką. Pewnie ktoś złapał się teraz za głowę, pomstując na takie uproszczenia, ale wiecie co? Świetnie wpisują się one w charakterystykę serii, stawiającej na pierwszym miejscu emocje i efektowność. Tych elementów walki śmigłowców dostarczają aż w nadmiarze.
Dość powiedzieć, że to właśnie jednym z nich sterowałem w misji, która jak na razie podobała mi się najbardziej. Chodziło w niej o umożliwienie lądowania i późniejsze wsparcie z powietrza dwóch oddziałów specjalnych, które miały za zadanie zdobycie pewnego budynku (mniejsza o szczegóły). Choć ostateczny cel misji był znany, bieżące zadania zmieniały się błyskawicznie, a śmiganie tuż nad dachami spalonych słońcem budynków i zalewanie wszystkiego dookoła gradem pocisków i rakiet sprawiało mi wielką frajdę. Czasem trzeba było nawet schować się pomiędzy budynkami, żeby utrudnić życie cwaniakom z wyrzutniami rakiet.
Jednak urozmaicenie rozgrywki nie kończy się tylko na lataniu śmigłowcami. Gra nie zawsze wrzuci nas za ich stery - czasem usiądziemy sobie wygodnie na stanowisku strzelca, by potężnym działkiem zaorać okolicę. Nie jest to pierwsza gra dająca taką możliwość, ale frajda płynąca z wizualnych efektów, dźwięków i drgania pada jest wielka. Natknąłem się też na misję, w której dowodzimy arsenałem latającego nad polem walki AC-130, która nie wzbudziła już we mnie takich emocji. Zapowiadało się ciekawie, bo miała liczyć się chirurgiczna precyzja ostrzału - akcja misji rozgrywała się na terenie pełnym zabytkowych budowli. Jednak gdy przyszło co do czego, okazało się, że ograniczenia były czysto teoretyczne. I tylko finał misji wzbudził we mnie zainteresowanie. Szkoda tylko, że gracz jest jego obserwatorem, a nie siedzi za sterami tej potężnej maszyny.
Bandyta na szóstej Misje misjami, ale na pewno chcecie wiedzieć, jak sprawuje się najbardziej rozreklamowany element Assault Horizon - sekwencje pościgu. Cóż, na pewno trzeba się do nich przyzwyczaić. By zainicjować pościg za swoją ofiarą, musimy najpierw „wsiąść jej na ogon”, a potem wcisnąć naraz oba bumpery. Mechanika działa na każdy samolot, możemy z niej korzystać do woli. Teoretycznie możemy, a nie musimy, ale w praktyce sprawa wygląda nieco inaczej. Niektórych, specjalnie oznaczonych samolotów po prostu nie sposób strącić inaczej.
Sam pościg i walka o utrzymanie celu na środku ekranu przypomina jazdę rollercoasterem czy rodeo. By uniknąć masowych uszkodzeń pada, włącza się wtedy namiastka autopilota, która wodzi nosem samolotu za przeciwnikiem i pozwala uniknąć zderzeń z podłożem (choć nie zawsze), tak by gracz mógł się skupić na szaleńczych manewrach. Wszystko dzieje się tak szybko, że po kilku sekundach nie będziecie już wiedzieli, jak wygląda pozycja samolotu względem ziemi. Trudno nie zauważyć też, że próbujący uciec nam przeciwnicy często zniżają poziom lotu do tego stopnia, że ganiamy się pomiędzy budynkami, kominami fabrycznymi czy w kanionach. Częściowy autopilot jest w takich sytuacjach prawdziwym zbawieniem, choć czasem trudno uwierzyć, że wszystko skończy się dobrze.
Czy jest to nowinka dodająca kolejne pokłady miodu do zabawy? Moim zdaniem tak, choć początkowo nie byłem o tym przekonany. Poprzednio asów przeciwnika musieliśmy strącać tradycyjnie, co czasem - z uwagi na ich niesamowite umiejętności - trwało zbyt długo. W Assault Horizon poradzono sobie z tym dzięki diabelnie szybkim sekwencjom pościgu, które urozmaicają zabawę, a absolutnie koniecznie są w kilku przypadkach w trakcie misji. Osobiście liczyłem na nieco więcej finezji w manewrach, ale powoli przyzwyczajam się już do hiperprędkości. Żeby było ciekawiej, przeciwnicy też mogą wziąć nas na cel (czasem nawet więcej niż jeden), co sprawia, że w walce z hordami wrogich maszyn trzeba ciągle mieć się na baczności i czasami solidnie się napocić. To nie jest łatwa gra. I dobrze.
Asy nie zawodzą, na razie... Ogólnie rzecz biorąc, Assault Horizon nie odleciał od poprzedniej części tak daleko, jak się bałem. To wciąż megaefektowna powietrzna strzelanina nietraktująca przy okazji fabuły jak zła koniecznego. Dużo mniej tu melodramatu zahaczającego o science fiction, a więcej autentycznych, wojskowych klimatów. Nowinki spisują się świetnie, rozbudowując i urozmaicając grę, a ścieżka muzyczna po raz kolejny sprawia, że mam ochotę przetestować cierpliwość sąsiadów na głośne dźwięki.
Nie ma co ukrywać - ogromnie mi się ta gra podoba i w zasadzie nie mam powodów do marudzenia. W porządku, całe to „krwawienie samolotów” jest kompletnie niepotrzebnie, wygląda kiepsko, a zbliżenia „wyrywają” gracza z akcji. Spalona słońcem paleta barw sprawia natomiast, że gra nie jest tak miła dla oczu jak Fires of Liberation, ale na tym lista zarzutów na razie się kończy. Oby nie zmieniło się to do końca kampanii. A przecież są jeszcze tryby wieloosobowe i kooperacja, których jak na razie nie mogłem przetestować.
Maciej Kowalik