Warhammer 40 000: Space Marine - recenzja
Uniwersum Warhammera 40 000 to ponury, przerysowany, pełny epickiego rozmachu świat, w którym trwa wieczna, krwawa wojna - zwykła gra akcji po prostu nie jest w stanie tego oddać. Zwykła, czyli taka jak ta.
12.09.2011 | aktual.: 30.12.2015 13:29
Imperium - to brzmi... dumnie W czterdziestym tysiącleciu Imperium Ludzkości jest najpotężniejszą siłą w galaktyce. Ta potęga jednak została okupiona krwią. W niezliczonych bitwach każdego dnia giną z imieniem Imperatora na ustach, lub krzykiem przerażenia, miliony żołnierzy - i jest to niska cena za przetrwanie naszego gatunku, oblężonego ze wszystkich stron przez hordy parszywych Obcych, a także zżeranego od środka przez mutantów i heretyków, członków przerażających kultów czczących niewypowiedzianie mroczne i złe moce Chaosu. Dzielni obrońcy Imperium to przede wszystkim niepoliczalne pułki gwardii, które jednak składają się ze zwykłych żołnierzy. Nie mają oni szans w starciu z potwornościami, jakie rzuca przeciw nim niewymownie wrogi wszechświat i trwają tylko dzięki przewadze liczebnej oraz pomocy fanatycznych superżołnierzy z zakonów Kosmicznych Marines.
Ci genetycznie i biotechnologicznie zmodyfikowani nadludzie są prawdziwymi synami Imperatora - dosłownie, bowiem każdy z nich nosi w sobie część jego DNA, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Przystosowani do najtrudniejszych warunków, szkoleni przez stulecia w każdym rodzaju walki, fanatycznie wierni założeniom Kodeksu Adeptus Astartes są najlepszymi i najgroźniejszymi obrońcami Imperium. Choć ich szeregi są nieliczne w porównaniu z masą Gwardii, to czasem jedna drużyna marines wystarczy, by obronić świat przez zakusami Obcych. W tym przypadku będzie musiała wystarczyć.
Kapitan Tytus, główny bohater Warhammer 40 000: Space Marines razem ze swoimi kilkoma towarzyszami zostaje wysłany na planetę-fabrykę Graia w celu powstrzymania inwazji zielonoskórych orków, którzy zamierzają spustoszyć planetę, wybić jej mieszkańców i złupić wszelką zaawansowaną technologię, którą potem mogą obrócić na broń przeciwko kolejnym planetom i nawet całym sektorom. Zwykle imperialni generałowie w takiej sytuacji nakazują Exterminatus, czyli całkowite zniszczenie globu, by zapobiec wpadnięciu w ręce wroga. Tym razem jednak cel ataku jest zbyt istotny dla imperialnej machiny wojennej. Na Grai produkuje się olbrzymie tytany, prawdziwych bogów wojny. To właśnie te maszyny pragną zdobyć orki - i Tytus musi ich zatrzymać i zniszczyć.
Zasadniczo to wszystko, co trzeba wiedzieć, a dalsze pytania są zbędne, także dlatego, że fabuła Space Marine jest płaska i banalna. Bazuje na przebogatym uniwersum Warhammera 40 000, ale nie wykorzystuje jego potencjału - wręcz ma się wrażenie że temperuje nieco i wygładza jego ostrzejsze, właśnie te najciekawsze, krawędzie. Nie kładzie nacisku na pokazanie totalitarnego świata ludzi, teokracji wymuszającej posłuszeństwo aż do śmierci w imię wyższego celu - zachowania gatunku w wiecznej wojnie. Nie zagłębia się w psychikę świętego wojownika, Anioła Śmierci Imperatora, fanatycznie wiernego i bezgranicznie lojalnego. Nie próbuje nawet pokazać różnorodności tego brutalnego świata, ograniczając wrogów do zaledwie dwóch standardowych frakcji, dobrze wszystkim znanych. Można było zrobić to o wiele lepiej, opowiedzieć ciekawszą, bardziej poruszającą, bardziej „warhammerową” historię. Szkoda, że tego nie zrobiono.
Na dystans i w zwarciu
Jeśli chodzi o samą rozgrywkę, Space Marine nieźle się broni, nawet w starciu z innymi tego typu grami. Na pierwszy rzut oka przypomina popularne Gears of War, choć jest po części także widowiskowym slasherem w stylu God of War - marines nie tylko strzelają do wrogów, ale też nader często wchodzą z nimi w zwarcie, które zwykle kończy się bardzo krwawo i widowiskowo. Walka wręcz to stałe danie w menu, z kilku powodów - także dlatego, że zwykle wrogów jest po prostu zbyt wielu, by zdążyć ich wystrzelać, zanim podbiegną i rzucą się Tytusowi do gardła. Starcia twarzą w twarz są też w zasadzie jedynym sposobem na dłuższe utrzymanie się przy życiu - Adeptus Astartes swoją determinację i odporność wzmacniają tylko dzięki efektownym egzekucjom wrogów, których najpierw trzeba ogłuszyć odpowiednią sekwencją ciosów. Trzymanie się na dystans za wszelką cenę kończy się źle, trzeba iść w zwarcie i zabijać tak, by krew spryskała cały niebieski pancerz. To nietypowe rozwiązanie sprawia, że Space Marine odróżnia się od swoich konkurentów - a jakakolwiek oryginalność w dzisiejszym świecie jest na wagę złota. Trzeba tylko pamiętać, że ołów waży tyle samo, co złoto, a nie jest niestety taki cenny.
Walka w Space Marine, esencja gry, jest widowiskowa ale na pierwszy rzut oka wydaje się mało zróżnicowana. W walce wręcz ciosów mamy zaledwie kilka i generalnie po prostu młóci się na ślepo. To trochę zniechęca, zwłaszcza na początku gry - cała pierwsza jej połowa wypada nieco usypiająco i nudnawo. Na szczęście potem akcja nabiera tempa, Tytus zyskuje dostęp do lepszych i bardziej morderczych broni, a przede wszystkim przybywa wrogów i stają się oni groźniejsi, co sprawia, że walki są bardziej satysfakcjonujące i trudniejsze. Wyzwania się piętrzą, a przyjemność z grania rośnie na tyle, że do finału prze się radośnie i przy akompaniamencie wrzasków wrogów mordowanych w imię Imperatora. W późniejszych walkach trzeba więcej myśleć i korzystać z szerszej palety broni, co przesłania nieco zbyt prostą mechanikę walki wręcz. Niestety, najbardziej porywające sceny, czyli te, w których Tytus korzysta z plecaka rakietowego, są rzadkie i krótkie - wielka szkoda, chciałoby się więcej takich intensywnych, nieskrępowanych i emocjonujących potyczek.
Oddział gotowy? Kampania dla samotników kończy się po ósmej, może dziewiątej godzinie grania. I co dalej? Tryb kooperacyjny, w którym czterej marines bronią się przed kolejnymi falami wrogów, nie jest jeszcze dostępny, ma pojawić się w ramach darmowego rozszerzenia w jakiś czas po premierze i dzięki temu nie można jeszcze narzekać na jego brak oryginalności.
W tym momencie gra oferuje tylko „zwykły” drużynowy tryb wieloosobowy i, co zaskakujące, cieszy on bardziej niż kampania - nie ma przecież fabuły, która może go pociągnąć w dół, zostaje sama rywalizacja, a ta zawsze jest bardziej atrakcyjna niż czasem monotonne koszenie zastępów sztucznie inteligentnych wrogów. Fani Warhammera 40 000 będą się tym trybem bawić choćby dlatego, że pozwala na stworzenie swojego własnego marine, czyli lojalisty z Imperium, czy też zdrajcy z legionów Chaosu - opcji malowania, dostosowywania i wyposażania swojego żołnierza jest mnóstwo. Sama rozgrywka zaś wygląda standardowo, oferując zwykły deathmatch oraz coś w rodzaju podboju/dominacji znanych z sieciowych strzelanek, ale gra się inaczej dzięki kilku niestandardowym pomysłom autorów.
Gracz może wybierać spośród trzech różnych klas postaci - zwykłego uniwersalnego marine z bronią strzelecką, ciężkiego i mało mobilnego marine wsparcia z potężniejszymi działami, oraz szturmowca z plecakiem rakietowym i wyposażeniem do walki wręcz. To właśnie obecność tych ostatnich sprawia, że gra wygląda i toczy się inaczej niż u konkurencji - wróg atakujący z nieba to rzecz dość wyjątkowa w grach sieciowych, zwłaszcza zaś gdy można samemu się pobawić w ataki znienacka.
Mapy zostały nieźle zaprojektowane i w niewymuszony sposób skupiają starcia w konkretnych punktach, czyniąc rozgrywkę widowiskową i emocjonującą, a jednocześnie nie uciekają się do liniowej konstrukcji, więc zawsze są jakieś obejścia i sposoby na zaatakowanie z flanki. Starcia toczą się na niewielkim dystansie, wszyscy robią uniki, rzucają granaty i ogólnie jest się świadkiem kontrolowanego chaosu, który może się podobać. Żywotność trybu wieloosobowego przedłuża system awansowania postaci na kolejne poziomy i odblokowywania szerokiego asortymentu wyposażenia dla poszczególnych klas - co ciekawe, nie stawia on nowicjusza na przegranej pozycji, bowiem może on po nieszczęśliwym zgonie odrodzić się z takim zestawem sprzętu, jaki miał jego zabójca, więc równowaga zostaje utrzymana i nikt nie jest poszkodowany, bez względu na to, ile godzin zainwestował w dopieszczanie swojego bohatera.
Tryb wieloosobowy to zdecydowanie najmocniejsza strona gry - ale czy dość mocna, by przetrwać w konkurencji z innymi sieciówkami? Raczej nie, bo mają one to do siebie, że są ekskluzwne - jeśli gra się w jedną, to raczej pomija się wszystkie inne, bo swój czas inwestuje się rozwijanie umiejętności i nabywanie prawdziwego, nie wirtualnego doświadczenia. Trybem wieloosobowym w Space Marine można się pobawić, i to do syta, ale raczej nie ma on szans w starciu z podobną, bardziej rozbudowaną ofertą takich gier jak nadchodzące Call of Duty czy następny Battlefield.
Klimatyczne widoki
Space Marine zostaje też nieco z tyłu pod względem oprawy wizualnej. Gra ma klimat i wygląda dobrze - ale nie tak dobrze, jak by mogła. W scenkach przerywnikowych widać, że pancerze marine'ów są dość kanciaste ubogie w szczegóły, ale najbardziej rozczarowuje nijakość i szarość lokacji. Oczywiście, to planeta-fabryka i kurortów z palmami ani skutych śniegiem gór nie należy tu oczekiwać, ale ciągłe oglądanie tych samych industrialnych pejzaży potrafi zmęczyć, zwłaszcza że one też nie obfitują w jakieś przyciągające wzrok szczegóły. Lepiej prezentują się efekty specjalne w walkach i krew chlapiąca na wszystkie strony, ale autorzy też nieco przesadzili z błyskami i poświatami, zwłaszcza w walce wręcz - czasem niewiele widać i pozostaje bicie na ślepo w nadziei trafienia czegoś w łeb. Na szczęście wrogów zwykle mamy tylu, że wystarczy się zamachnąć w dowolnym kierunku i jakiegoś się walnie.
Werdykt Podsumowując - Space Marine to nie jest zła gra. Nie wykorzystuje jednak potencjału, jaki daje jej umieszczenie w uniwersum Warhammera 40 000 i tym może rozczarować wielu fanów - a zdobycie ich przychylności mogło być przepustką do kultowego statusu i dalszych sukcesów kolejnych gier. W tym momencie nie ma na to widoków, choć trzeba przyznać, że w Space Marine można się naprawdę dobrze bawić, najpierw w kampanii, a potem w rozwijającym ją i trzymającym wysoki poziom trybie wieloosobowym.
Wydaje się, że temperując nieco „czterdziestkę”, autorzy chcieli trafić w gusta jednocześnie i fanów tego świata, i zwykłych graczy, którzy nie mieli z nim do tej pory przyjemności. Niestety, skończyło się na tym, że dla tych pierwszych gra jest za „lekka”, a ci drudzy nie odróżnią jej od innych podobnych tytułów, bo ma mimo wszystko za mało własnego, unikalnego charakteru. Trochę szkoda, bo mogło być o wiele, wiele lepiej, mimo że przecież nie wyszło fatalnie.
Miłośnicy uniwersum Warhammera 40 000 (lub grający na PC, gdzie tego typu gier jest o wiele mniej niż na konsolach) mogą dodać sobie do poniższej oceny jedno oczko.
Ocena: 3/5 - Można (Ocenę 3 otrzymują gry średnie, którym nieco brakuje. Można zagrać w wolnej chwili, ale nic się nie stanie, jeśli się z tym poczeka).
- Data premiery: 05.09.2011
- Deweloper: Relic Entertainment
- Wydawca: THQ
- PEGI: 18
- Grę do recenzji dostarczyła firma CD Projekt. Recenzowaliśmy wersję PC.
Nie zgadzasz się? Napisz swoją recenzję.
Sławomir Serafin
Warhammer 40,000: Space Marine (PS3)
- Gatunek: akcja
- Kategoria wiekowa: od 18 lat