Warcraft: Początek - recenzja. Blizzard Cinematic Universe czas zacząć?
Ta opowieść potrzebuje sequela. Dużo lepszego, mniej chaotycznego sequela, choć pierwszy film w uniwersum murloków jest wbrew pozorom okej. Tylko tyle i aż tyle.
"Warcraft: Początek" niedomaga praktycznie w każdym aspekcie, ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, że źle się bawiłem w trakcie seansu. Owszem, mogłem bawić się dużo, dużo lepiej, np. tak jak poczas grania w The Frozen Throne albo oglądania CGI-ów Blizzarda, ale tragedii nie było. Prawdę mówiąc od początku nie rozumiałem, skąd bierze się cała napinka na ten film; czemu w opinii publicznej "Warcraft" zginął jeszcze przed narodzinami. Jasne, to nie jest ani "Władca Pierścieni", ani Marvel, ani "Gra o Tron", ale przecież też nikt nigdy nie powinien tego oczekiwać. Należy pamiętać, że mamy do czynienia z Warcraftem - pompatycznym, nieco kiczowatym uniwersum z supermrocznymi demonami, ludźmi w śmiesznych, klockowatych zbrojach i wielkimi, zielonymi orkami.
A film jest bardzo wierny pierwowzorowi. Tak bardzo, że aż miejscami sabotuje sam siebie, ale o tym za chwilę. I tak, mi również brakuje elementów, które robią wrażenie we "Władcy Pierścieni", filmach Marvela czy "Grze o Tron", ale kiedy jednak oddzielę te nieco irracjonalne oczekiwania od rzeczywistości, jestem w miarę usatysfakcjonowany tym, co zobaczyłem. Pełen zarzutów, ale jednak całkiem usatysfakcjonowany.Wprowadzanie wątków i przedstawianie uniwersum w filmowym Warcrafcie przypomina wbijanie setnego poziomu w dwie godziny. Karkołomne zadanie odbija się czkawką podczas kolejnych pośpiesznych scen. To nie Frodo ruszający z Shire przez pół filmu; tutaj nie mija kwadrans, a my zwiedzamy martwy świat orków, Ironforge, Stormwind, Goldshire i Karazhan. Przy czym stolica krasnoludów pojawia się dosłownie na jakąś minutę tylko po to, by asekuracyjnie zrobić fanom dobrze (mi zrobiła!). Potem pędzimy do następnej miejscówki, i wio galopem do jeszcze jednego wątku, i na gryfa, żeby pofrunąć do nowej postaci...
Z jednej strony to dobrze, że film jest bogaty w tyle szczegółów, ale z drugiej robi się z tego bałagan. Cierpi klarowność przekazu. Sceny między Lotharem a jego synem pojawiają się właściwie umownie, wątek romansowy wydaje się kompletnie spomiędzy pośladków, bo nie było czasu na solidniejsze zarysowanie relacji bohaterów, źródło zła jednej z postaci pozostaje nie do końca jasne, przyczyny wyjątkowości innej tym bardziej... Gdyby poszerzyć film o co najmniej pół godziny, zrobiłoby się może trochę przejrzyściej. Ale takie rozwiązanie wymagałoby też lepszych scenarzystów.
Fabuła sama w sobie, jej szkielet, jest zaskakująco ciekawa i w większości znana fanom. Ma też z 2 -3 zwroty akcji, których się nie spodziewałem i które obaliły moją w naprędce zbudowaną teorię, że oto oglądam jedną wielką kliszę. Jasne, trzeba przyjąć pewną patetyczną konwencję narzuconą przez uniwersum i pamiętać, że to nie jest "Gra o Tron", że "Gra o Tron" to w Azeroth pewnie mroczna creepy pasta opowiadana przy ogniskach obozów harcerskich. Ale kiedy już to zrobić, idzie wciągnąć się w historię Spaczenia, orków poszukujących nowego domu i ludzi próbują... ludzi, którzy... Nie, wróć, ludzie są tutaj naprawdę nudni. To u orków dzieje się mięso. For the Horde! Lamusy z Przymierza, grać nie umieją! Kolorowe cieniasy, l2p, lol, noobz, gg, suck my pyrobla... Łoł. I nagle znowu poczułem się jak nieumarły mag Kelrish, level 54, którym byłem 10 lat temu.Wykreowane w trakcie seansu postacie albo są drętwe, albo bezpłciowe, albo niezwykle oklepane. Czasem wszystko naraz. Potrafią też rzucać takimi Zakazanymi Kwestiami jak "to za mojego przyjaciela". Trudno tutaj komukolwiek szczerze kibicować czy przejmować się czyimś losem. Małym wyjątkiem są orkowie - szczególnie Durotan, czyli "główny dobry" zielonych i Gul'dan - "główny zły". Kwestie tego jak dobrze wyglądają zostawię na później, a póki co powiem tylko, że protagonistę da się lubić i da się mu nawet współczuć, a antagonista...
Ma czadowe czachy na plecach! I super moce! I jest mroczny! Nie, serio, nie myślcie, że Gul'dana wzbogacono o jakiś misternie malowany portret psychologiczny. To po prostu zły oszołom odrysowany od szablonu, ale potrafi wzbudzić grozę i w swej klasyczności jest naprawdę klimatyczny. Mnie ujął. W przeciwieństwie do Travisa Fimmela, który tutaj gra ugrzecznioną i znacznie mniej charyzmatyczną wersję swojego Ragnara z "Wikingów". Czemu to nie jego obsadzono w roli orka?!Idąc na seans, musicie być też gotowi na jedno - nie pośmiejecie się. Chyba że scenę, w której nieporadny adept bawi się kosturem i niechcący uderza nim w zbroję, bo taki jest, cha, cha, nieporadny, uznajecie za zabawną. Ale nawet tego typu "żartów" jest niewiele. To bardzo drętwy film, w którym bohaterowie zapominają trochę bardziej wyluzować, bo tak są spięci całą tą wojną i że Azeroth, magia i w ogóle. Nie liczcie na doskonałą awanturniczość "Przebudzenia Mocy" czy błyskotliwe przedrzeźnianie się bohaterów Marvela. Więcej humoru można było znaleźć w Warcrafcie 3 podczas zaklikiwania poszczególnych jednostek.W kwestii efektów specjalnych w "Warcraft: Początek" zachodzi pewien paradoks. Otóż orkowie i ich obozy wyglądają znacznie lepiej niż ludzie upchani w dziwaczne zbroje i w ogóle całe Azeroth. Serio. Wszyscy krzyczą, że zieloni to takie CGI-e, że łolaboga, ale jak niby lepiej wiernie oddać stworzenia znane z gier? Uważam, że twórcy spisali się tutaj kapitalnie. W starannie przygotowane animacje tchnęli ludzkiego ducha i kiedy patrzymy w twarz Durotana, w jego zaszklone oczy, to widzimy osobę, nie efekt specjalny. Mimika orków, skóra, to jak się poruszają... To naprawdę zasługuje na jakąś nagrodę. Świetnie zrealizowano też ich martwy świat, zbudowane chaotycznie osady czy wielki Portal, który zadowoli wszystkich fanów. Szczególnie tych od WoW-a. Dość powiedzieć, że oglądając go, musiałem powstrzymywać chęć wpisania na nim swojego loginu i hasła.I teraz druga strona medalu. Wszystkie te miejscówki, które teoretycznie powinny być co najmniej poprawne - lasy, pola, miasta - wyglądają sztucznie, jak ulepione z plasteliny. Prym wiedzie tutaj Stormwind, widziane swoją drogą właściwie tylko z lotu ptaka. Kiedy bohaterowie są w mieście, akcję śledzimy z sal pałacowych, nie poznając nigdy tak naprawdę sławnej stolicy ludzi. Nie przespacerujemy się znajomymi uliczkami, nie poczujemy gwaru i zgiełku, a Stormwind pozostanie w naszych głowach jako błyszcząca, pozbawiona życia makieta - brutalnie zamordowana ofiara niskiego budżetu.
"Władca Pierścieni" wciąż zachwyca wizualnie dlatego, że oglądając ten świat fantasy, jego krajobrazy, przestrzenie i konstrukcje, czujemy bliskość, czujemy kamieniołomy i Nową Zelandię. Wszystko jest w pewien sposób organiczne. Tutaj przez większość czasu czujemy wnętrze studia. I o ile w przypadku orków sprawdza się to znakomicie, o tyle w każdej innej sytuacji chciałoby się zobaczyć coś bardziej... swojskiego. Mniej cukierkowatego. Podejrzewam, że twórcy chcieli też tym trochę podkreślić stylistykę Warcrafta, ale to, co działa jako silnik graficzny, niekoniecznie zadziała na wielkim ekranie.
Jak widzicie, "Warcraft: Początek" ma wiele grzechów. Jego postacie połknęły kije, jego świat wygląda zbyt plastikowo, a scenariusz pełny jest braków. Filmowi najzwyczajniej w świecie brakuje polotu, którym rozpieściły nas wysokobudżetowe produkcje fantasy ostatniej dekady. Ale jednocześnie historia jest całkiem niezła, orkowie wyglądają fenomenalnie, muzyka skutecznie zagęszcza atmosferę, fanów czeka sporo easter-eggów... No i, co najważniejsze, udało się odtworzyć klimat uniwersum.
To całkiem niezły początek. Podtytuł filmu nie kłamie, i jeśli tylko Blizzard nie zniechęci się krytyką, kolejne filmy powstaną. Pierwszy pozostawia zbyt dużo nierozwiązanych wątków. I wcale bym się nie obraził na ciąg dalszy - chętnie zobaczyłbym na przykład kinową adaptację tragicznej historii Arthasa.
Bo widzicie, film pozostawia niedosyt nie tylko dlatego, że mógłby być dużo lepszy, ale też z powodu rzeczy, które zrobił dobrze. Może się wydawać, że jest ich niewiele, ale - jeśli tylko nie oczekujecie "Władcy Pierścieni" czy "Gry o Tron" - wystarczą one, by z kina wyjść w niezłym nastroju. I z apetytem na więcej, lepiej.