Warcraft, Assassin's Creed i... Angry Birds, czyli nadchodzące filmy na podstawie gier
Co ma szansę wypalić? Które tytuły wydają się skazane na dno?
18.02.2015 | aktual.: 15.01.2016 15:37
Wszyscy wiemy, jak to jest z filmami na podstawie gier. Można o nich rozmawiać długo i intensywnie, można dyskutować, porównywać, analizować, ale ostatecznie zagadnienie sprowadza się do jednej, niewesołej refleksji: lepiej o nich zapomnieć. Jasne, na przestrzeni dwóch ostatnich dekad zdarzył się niechcący Silent Hill czy Mortal Kombat, lecz nawet te filmy musiały być nawiedzone przez swoje garbate, niedorozwinięte sequele. Nie ma przebacz. Trudno zatem patrzeć na filmową przyszłość gier z optymizmem, mimo że projektów, teoretycznie ciekawych, szykuje się całkiem sporo. Postanowiłem jednak wziąć głęboki oddech, otrząsnąć się ze wspomnień o Residentach i innych Maxach Payne'ach, i spojrzeć na nadchodzące tytuły dziewiczym okiem. A nuż któryś się uda? Najbliższa jest premiera Dead Rising: Watchtower, który raczej nie może pochwalić się rozbuchaną kampanią reklamową. Nie będzie to też film kinowy - 27 marca pojawi się w cyfrowej dystrybucji na platformie Crackle. Mniejszy budżet, większa swoboda? Oby, choć udostępniony kilka tygodni temu zwiastun ma świeżość przeciętnego zombiaka. Z drugiej strony: ucieszyć powinna luźna atmosfera filmu. Oznacza to, że reżyser Zach Lipovsky - autor dramatycznie nieudanych horrorów w rodzaju „Diabła tasmańskiego” czy „Leprachaun: Origins” - rozumie ducha serii. W jednym z wywiadów sam powiedział, że zamierza zrobić z Dead Rising Indianę Jonesa z zombie. Uśmiech wywołać może także plakat - bohaterowie dzierżą na nim „młot łańcuchowy” (skrzyżowanie piły łańcuchowej z młotem) i łopatomiecz. Twórcy zdają sobie zatem sprawę, z czego słynie gra, na podstawie której robią film, a to w tym świecie (niestety) już naprawdę dużo. Aktorsko Watchtower raczej nie powali niezapomnianymi kreacjami: z apokalipsą zombie zmierzy się ogrodnik z „Gotowych na wszystko” (Jesse Metcalfe), Czerwony Kapturek z „Dawno, dawno temu” (Meghan Ory) i Ten Koleś z Różnych Komedii (Rob Riggle). Za scenariusz odpowiada natomiast Tim Carter - niespecjalnie znany autor, który jednak ma na koncie Sleeping Dogs. Możliwe w takim razie, że rozumie zależności między grą a filmem lepiej niż 90% osób, które robiły to przed nim. Następne w kolejce - 24 lipca - jest Pixels. Tutaj sytuacja wydaje się znacznie ciekawsza: reżyser „Kevina samego w domu” i dwóch pierwszych Potterów tworzy film będący adaptacją świetnej, pomysłowej krótkometrażówki Patricka Jeana o tym samym tytule. Jeśli dostaniemy coś, co pomysłowością utrzyma poziom pierwowzoru, możemy liczyć na co najmniej ciekawy film poruszający tematykę gier. W obsadzie pojawiają się tak znane nazwiska jak Adam Sandler, Pac-Man, Sean Bean, Donkey Kong czy Peter Dinklage. Columbus w wywiadach podkreśla także, jak ważny jest aspekt wizualny tego filmu i jak wielkie zrobi na nas wrażenie. Cóż, piksele to rzeczywiście wdzięczny i nieporuszany dotąd temat w świecie kina. Paradoksalnie ten retro-element daje szansę na powiew świeżości. A jak wygląda fabuła? Historia obcych, którzy interpretują stare gry z automatu jako wypowiedzenie im wojny i atakują Ziemię w formie pikselowatych bohaterów, teoretycznie jest bardzo głupia, ale w praktyce może okazać się dobrym fundamentem pod bezpretensjonalną komedię z błyskotliwym wykorzystaniem klasyków z automatów. Chciałbym w to wierzyć i będę wierzył - mam nadzieję, że nie tylko do momentu pierwszego zwiastuna. Zaledwie miesiąc później do kin trafi Hitman: Agent 47, czyli kolejny filmowy zamach na bezwzględnego łysola. Wypuszczony ostatnio trailer uświadomił mi, że nie będzie to raczej ani dobry film, ani wierna adaptacja. Trup ściele się gęsto, ale przede wszystkim efekciarsko - wybuchy, strzelaniny na środku ulicy, helikoptery wpadające do budynków Poza sceną przebrania się za policjanta nie ma tutaj nic z cichego zabójcy, z jakim kojarzy się Hitman. Nawet z łysiny go odarli. Szkoda, bo nazwisko Frienda, który zabłysnął dobrą rolą w „Homeland”, z początku dawało nadzieję na coś ciekawego. Teraz nie jestem pewien, czy aktor będzie miał w ogóle czas, żeby robić coś innego poza strzelaniem, groźnymi spojrzeniami i wyginaniem ciała w matriksowych pozach. Zastanawia mnie także postać reżysera - Agent 47 będzie bowiem debiutem Aleksandra Bacha. Jak to się stało, że twórca bez poważnego dorobku otrzymał możliwość zrealizowania tak znanego tytułu? Nie wiadomo. Co ciekawe, Bach jest synem polskiego fotografa. Urodził się w Lublinie i w latach 80. wyemigrował z rodzicami do Niemiec, zatem Polska też w pewien sposób macza palce w potencjalnym gwałcie na Hitmanie. A ten wydaje się nieunikniony. W 2015 ma wyjść jeszcze animowany Ratchet and Clank, ale nie znamy póki co dokładnej daty premiery. Z tym filmem sprawa jest o tyle interesująca, że po raz pierwszy ekranizacji doczekała się gra przeznaczona dla dzieci. Czy to nie dziwne, kiedy się nad tym zastanowić? Deweloperzy przez lata spłodzili mnóstwo wspaniałych, charyzmatycznych bohaterów, ale żaden nigdy nie wszedł do kin, mimo że ich uniwersa zdają się idealną piaskownicą. Zawsze tylko te zombie i pseudopoważne, napompowane tytuły, z których wychodzą celuloidowi troglodyci. Czemu nie wziąć na warsztat luźniejszych tematów? Czemu dzieje się to tak późno? Dlatego premiera Ratchet and Clank zdecydowanie cieszy - przeciera nowe szlaki i ma szansę przerwać złą passę filmowych wersji gier. W proces twórczy zaangażowani są oryginalni autorzy serii z Insomniac Games - w tym TJ Fixman, który napisał scenariusze do wszystkich odsłon, a teraz przygotował filmową adaptację. Fabuła Ratchet and Clank zreinterpretuje wydarzenia z pierwszej części, dodając jednocześnie wątki z następnych odsłon. W znane postaci wcielą się ci sami aktorzy co zawsze. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Co może pójść nie tak? Najważniejszą i najpewniejszą premierą 2016 roku jest - wreszcie, nareszcie - Warcraft. Pierwsze wzmianki o tym filmie pojawiły się już w 2006, więc aż trudno uwierzyć, że adaptacja hitu Blizzarda faktycznie powstała. Przez te wszystkie lata zawsze wydawała się bardziej mrzonką niż realnym dziełem, a teraz proszę: mamy datę (11 marca 2016), pierwsze plakaty, część obsady i zwiastun(y) na horyzoncie. Reżyser Duncan Jones, znany głównie z Kodu nieśmiertelności, zastanawia się, czy nie wypuścić dwóch osobnych trailerów - dla Przymierza i Hordy. Trzeba przyznać, że byłby to świetny sposób na rozpoczęcie solidnej kampanii reklamowej. Jones zapewnia również, że ani oryginału będą satysfakcjonowani - reżyser bardziej martwi się o publikę niezaznajomioną z uniwersum, bowiem chciałbym pokazać im, że to jest film także dla nich. Wszyscy wiemy, jak to jest z filmami na podstawie gier. Można o nich rozmawiać długo i intensywnie, można porównywać, krytykować, analizować, ale ostatecznie zagadnienie sprowadza się do jednej, niewesołej refleksji: lepiej o nich zapomnieć. Jasne, na przestrzeni dwóch ostatnich dekad zdarzył się niechcący Silent Hill czy Mortal Kombat, lecz nawet te filmy musiały być nawiedzone przez swoje garbate, niedorozwinięte sequele. Nie ma przebacz.
Trudno zatem patrzeć na filmową przyszłość gier z optymizmem, mimo że projektów, teoretycznie ciekawych, szykuje się całkiem sporo. Postanowiłem jednak wziąć głęboki oddech, otrząsnąć się ze wspomnień o Residentach i innych Maxach Payne'ach, i spojrzeć na nadchodzące tytuły dziewiczym okiem. A nuż któryś się uda?
Najbliższa jest premiera Dead Rising: Watchtower, który raczej nie może pochwalić się rozbuchaną kampanią reklamową. Nie będzie to też film kinowy - 27 marca pojawi się w cyfrowej dystrybucji na platformie Crackle. Mniejszy budżet, większa swoboda? Oby, choć udostępniony kilka tygodni temu zwiastun ma świeżość przeciętnego zombiaka.
Z drugiej strony: ucieszyć powinna luźna atmosfera filmu. Oznacza to, że reżyser Zach Lipovsky - autor dramatycznie nieudanych horrorów w rodzaju „Diabła tasmańskiego” czy „Leprachaun: Origins” - rozumie ducha serii. W jednym z wywiadów sam powiedział, że zamierza zrobić z Dead Rising Indianę Jonesa z zombie. Uśmiech wywołać może także plakat - bohaterowie dzierżą na nim „młot łańcuchowy” i łopatomiecz. Twórcy zdają sobie zatem sprawę, z czego słynie gra, na podstawie której robią film, a to w tej branży (niestety) już naprawdę dużo.
Aktorsko Watchtower raczej nie powali niezapomnianymi kreacjami: z apokalipsą zombie zmierzy się m.in. ogrodnik z „Gotowych na wszystko” (Jesse Metcalfe), Czerwony Kapturek z „Dawno, dawno temu” (Meghan Ory) i Ten Koleś z Różnych Komedii (Rob Riggle). Za scenariusz odpowiada natomiast Tim Carter - niespecjalnie znany autor, który jednak ma na koncie Sleeping Dogs. Możliwe w takim razie, że rozumie zależności między grą a filmem lepiej niż 90% osób, które robiły to przed nim.
Następne w kolejce - 24 lipca - jest Pixels. Tutaj sytuacja wydaje się znacznie ciekawsza: reżyser „Kevina samego w domu” i dwóch pierwszych Potterów tworzy film będący adaptacją świetnej, pomysłowej krótkometrażówki Patricka Jeana o tym samym tytule.
Jeśli dostaniemy coś, co pomysłowością utrzyma poziom pierwowzoru, możemy liczyć na co najmniej ciekawy film. W obsadzie pojawiają się tak znane nazwiska jak Adam Sandler, Pac-Man, Sean Bean, Donkey Kong czy Peter Dinklage. Columbus w wywiadach podkreśla także, jak ważny jest aspekt wizualny tego filmu i jak wielkie zrobi na nas wrażenie. Cóż, piksele to rzeczywiście wdzięczny i nieporuszany dotąd w świecie kina temat. Paradoksalnie retro-element daje szansę na fimowy powiew świeżości.
A jak wygląda fabuła? Historia obcych, którzy interpretują stare gry z automatu jako deklarację wojny i atakują Ziemię w formie pikselowatych bohaterów, teoretycznie jest bardzo głupia, ale w praktyce może okazać się dobrym fundamentem pod bezpretensjonalną komedię z błyskotliwym wykorzystaniem klasyków z automatów. Chciałbym w to wierzyć i będę - mam nadzieję, że nie tylko do momentu pierwszego zwiastuna.
Zaledwie miesiąc później do kin trafi Hitman: Agent 47, czyli kolejny filmowy zamach na bezwzględnego łysola. Wypuszczony ostatnio trailer uświadomił mi, że nie będzie to raczej ani dobry film, ani wierna adaptacja. Trup ściele się gęsto, ale przede wszystkim efekciarsko - wybuchy, strzelaniny na środku ulicy, helikoptery wpadające do budynków... Poza sceną przebrania się za policjanta nie ma tutaj nic z cichego zabójcy, z jakim kojarzy się Hitman. Nawet z łysiny go odarli.
Szkoda, bo nazwisko Ruperta Frienda, który zabłysnął dobrą rolą w „Homeland”, z początku dawało nadzieję na coś ciekawego. Teraz nie jestem pewien, czy aktor będzie miał w ogóle czas, żeby robić coś innego poza strzelaniem, groźnymi spojrzeniami i wyginaniem ciała w matriksowych pozach. Zastanawia mnie także postać reżysera - Agent 47 będzie bowiem debiutem Aleksandra Bacha. Jak to się stało, że twórca bez poważnego dorobku otrzymał możliwość zrealizowania tak znanego tytułu? Nie wiadomo. Co ciekawe, Bach jest synem polskiego fotografa. Urodził się w Lublinie i w latach 80. wyemigrował z rodzicami do Niemiec, zatem Polska też w pewien sposób macza palce w potencjalnym gwałcie na Hitmanie. A ten wydaje się nieunikniony.
W 2015 ma wyjść jeszcze animowany Ratchet and Clank, ale nie znamy póki co dokładnej daty premiery. Z tym filmem sprawa jest o tyle interesująca, że po raz pierwszy ekranizacji doczeka się gra przeznaczona dla dzieci. Czy to nie dziwne, kiedy się nad tym zastanowić? Deweloperzy przez lata spłodzili mnóstwo wspaniałych, charyzmatycznych bohaterów platformówek, ale żaden nigdy nie wszedł do kin, mimo że ich uniwersa zdają się idealną piaskownicą. Zawsze tylko te zombie i zombie, i pseudopoważne, napompowane tytuły, z których wychodzą celuloidowi troglodyci. Czemu nie wziąć na warsztat luźniejszych tematów? Czemu dzieje się to tak późno?
No, ale lepiej późno niż później. Właśnie dlatego premiera Ratchet and Clank cieszy szczególnie - przeciera nowe szlaki i ma szansę przerwać złą passę filmowych wersji gier. W proces twórczy zaangażowani są oryginalni autorzy serii z Insomniac Games - w tym TJ Fixman, który napisał scenariusze do wszystkich odsłon, a teraz przygotował filmową adaptację. Fabuła Ratchet and Clank zreinterpretuje wydarzenia z pierwszej części, dodając jednocześnie kilka wątków z późniejszych odsłon. W znane postaci wcielą się ci sami aktorzy co w grach. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Co może pójść nie tak?
Najważniejszą i najpewniejszą premierą 2016 roku jest - wreszcie, nareszcie - Warcraft. Pierwsze wzmianki o tym filmie pojawiły się już w 2006, więc aż trudno uwierzyć, że adaptacja hitu Blizzarda faktycznie powstała. Przez te wszystkie lata zawsze wydawała się bardziej mrzonką, legendarnym przedmiotem z WoWa niż realnym dziełem, a teraz proszę: mamy datę (11 marca 2016), pierwsze plakaty, część obsady i zwiastun(y) na horyzoncie. Reżyser Duncan Jones, znany głównie z Kodu nieśmiertelności, zastanawia się nawet, czy nie wypuścić dwóch osobnych trailerów - dla Przymierza i Hordy. Trzeba przyznać, że byłby to świetny sposób na rozpoczęcie solidnej kampanii reklamowej.
Jones zapewnia również, że fani oryginału będą usatysfakcjonowani - reżyser bardziej martwi się o publikę niezaznajomioną z uniwersum, bowiem chciałbym zasygnalizować im, że film jest także dla nich. Myślę, że nie powinno to być takie trudne - wystarczy, że w materiałach promocyjnych pojawi się odpowiedni rozmach, krzykliwa bitwa i wielki potwór na deser, a każdy zainteresowany magiczną przygodą pobiegnie do kina. W końcu dobrych filmów fantasy wciąż na rynku tyle, ile dodatków do World of Warcraft.
Warcraft (2016)
Cieszy także Ragnar... tfu, Travis Fimmel w jednej z głównych ról. Kreacją w Wikingach pokazał charyzmę i wojowniczość, która może wnieść wiele do świata Warcrafta. Aż dziwne, że gra walecznego rycerza Przymierza, a nie reprezentanta Hordy. W rolę najważniejszego orka wcieli się natomiast Toby Kebbell, który wystąpił choćby w innej growej adaptacji - Księciu Persji.
Skoro jesteśmy przy stronach konfliktu - twórcy zasygnalizowali, że scenariusz pozwoli sympatyzować z orkami, być może unikniemy zatem mdłego podziału na dobrych i złych. Byłaby to miła odmiana w fantastycznej kinematografii. Twórcy zapowiadają, że tyle samo uwagi zostało poświęcone obu stronom. Chwalą się także scenografią, tym, że odtworzyli Stormwind z dbałością o każdy detal, że orkowie wyglądają tak bardzo żywo, że wizualnie to krzyżówka Władcy Pierścieni i Avatara... Nie dowiemy się jednak, ile w tym prawdy, póki nie zobaczymy chociaż zwiastuna. Muzyką zajmuje się natomiast Ramin Djawadi - człowiek odpowiedzialny za czołówkę Game of Thrones, którą nucicie podczas zimowych przepraw do szkoły lub pracy.
Na 1 lipca 2016 roku zapowiedziano kolejny niezwykle ciekawy twór - Angry Birds. Tym samym to już drugi tytuł dla dzieci na naszej liście. Przez tyle lat nic, a teraz proszę - jak sobie uświadomiliśmy, że to nie głupi pomysł, to nie będziemy mogli przestać, co? Poproszę zatem o Raymana.
Angry Birds (2016)
Nie mam pojęcia, czy Angry Birds będzie dobrym filmem, ale pewne jest, że będzie hitem. Abstrahując od growych korzeni, wściekłe ptaki są przede wszystkim fenomenem na skalę światową. Twórcy byliby szaleni, gdyby nie zrobili z tego kinowej adaptacji. Nikt na pewno nie miałby nic przeciwko, żeby przy okazji, jak już trzepią kasę, postarali się też o zdolnych twórców, prawda?
No i co? Postarali się? Trudno orzec. Clay Kaytis i Fergal Reilly debiutują w rolach reżysera, ale za to mają solidne doświadczenie przy pracy nad kasowymi animacjami. Natomiast Jon Vitti, autor scenariusza, napisał paręnaście odcinków Simpsonów i filmową wersję kultowego serialu. Wzbudza to moją nadzieję na zwariowaną, oryginalną historię, najlepiej pod jakąś kopułą. Ptaki przemówią głosami takich aktorów jak Peter Dinklage i Josh Gad - obaj panowie pracują także przy Pixels.
Trudno w takiej sytuacji nie odnieść wrażenia, że wiele elementów jest na swoim miejscu i może wyjść z tego coś naprawdę dobrego. Animacją zajmuje się Sony Pictures Imageworks. Czekamy na dalsze informacje - oby wystrzeliły z impetem godnym wściekłego ptaka.
21 grudnia 2016 roku niecni Templariusze podsycający nasze konsumpcyjne zapały skuszą gawiedź filmową adaptacją Assassin's Creed. Wydaje mi się, że jest to seria, która (poza dziecięcymi światami) najlepiej nadaje się na kinową odsłonę. Odwieczny konflikt dwóch tajemnych organizacji, teorie spiskowe, spektakularne walki, pomieszanie klimatów kostiumowych z czystym science-fiction... To naprawdę ma olbrzymi potencjał na hit. Potrzeba tylko wyobraźni i dużo, dużo, DUŻO pieniędzy.
Michael Fassbender
Premiera filmu była wielokrotnie przesuwana, a jego scenariusz kilka razy pisany na nowo, dlatego nie przyzwyczajałbym się jeszcze do daty 21 grudnia 2016. Wszystko może się zdarzyć - póki co wiemy, że za reżyserię odpowiada mało znany Justin Kurzel, a aktualną wersję historii napisał duet Billa Collage'a i Adama Coopera, który pracował ostatnio przy Exodusie Ridleya Scotta. Nie oglądałem jeszcze tego filmu, ale ponoć jest niezły, więc kto wie, może i Assassin's Creed doczeka się dobrze skrojonej opowieści?
Fabuła filmu zabierze nas do czasów hiszpańskiej Inkwizycji, w których poznamy asasyna Aguilara de Agarorobo. Zarówno w niego, jak i jego współczesnego potomka, skazańca Michaela Lyncha, wcieli się Michael Fassbender - znany choćby ze świetnej roli Davida w Prometeuszu. Ostatnio ujawniono także drugą aktorkę, która wystąpi w widowisku - Marion Cotillard nagrodzoną Oskarem za rolę Edith Piaf. Obsada kompletuje się powoli, ale satysfakcjonująco. Gdyby tak jeszcze muzyką zajął się Jesper Kyd...
Marion Cotillard
Pisałem już o Ratchet and Clank i Angry Birds, ale na horyzoncie migoce jeszcze jedna animacja na podstawie gry - Sly Cooper. Złodziejski szop z serii od Sucker Punch ma zabawić nas w 2016 roku. W rolę Bentleya i Murraya wcielą się jak zawsze Matt Olsen i Chris Murphy. Niestety, zmianie ulegnie głos samego Sly'a - Kevina Millera zastąpi Ian James Corlett, który ma jednak porządne doświadczenie w dubbingowaniu animowanych postaci.
Co ciekawe, reżyserią i pisaniem scenariusza zajmuje się Kevin Munroe - ten sam, który dowodzi pracami nad Ratchet and Clank. Po premierze pierwszego filmu będziemy mieli zatem pojęcie, czy za sterami umiejscowiono odpowiedniego człowieka. Przy produkcji Sly'a Coopera pomagają także twórcy oryginalnych gier, a i zwiastun nie wygląda głupio. Niepokoić może odejście od cel-shadingowej stylistyki serii, ale autorzy filmu uważają, że nie obroniłaby się ona na wielkim ekranie. Podzielacie ich zdanie?
Mamy także przed sobą rzekomo ostatnią część Resident Evil. Wstępnie zapowiedzana na 2 września 2016 roku opowiada o... ostatecznej walce i ratowaniu świata? Drużyna dzielnych bohaterów z Millą Jovovich i Wentworthem Millerem na czele ruszy na Czerwoną Królową, by pokrzyżować jej niecne... Ech, aż nie chce się o tym pisać. Zdjęcia do Resident Evil: The Final Chapter ruszą tego lata. Trzymam kciuki za dwie rzeczy: że to rzeczywiście ostatnia odsłona felernej serii i że Jovovich zarobi na zombie tyle, by już móc do końca życia wykorzystywać swój talent w ambitniejszych projektach.
Tym samym na koniec wchodzimy na teren spekulacji i planów, które jeszcze są w pieluchach. Na tym polu najistotniejszy jest chyba tworzony od wielu lat Uncharted. Ostatnie wieści z frontu sugerują, że za kamerą stanie Seth Gordon (Złodziej tożsamości, Szefowie wrogowie), a scenariusz napisze Mark Boal (Wróg numer jeden). Wciąż nie wiemy jednak najważniejszego - kto miałby wcielić się w rolę Nathana Drake'a? Z maili Sony sprzed paru miesięcy wynika, że najprawdopodobniej będzie to Mark Wahlberg, ale nic jeszcze nie zostało ogłoszone. Myślicie, że by pasował?
Mark Wahlberg - czy pasowałby jako Nathan Drake?
Powstaje także adaptacja The Last of Us. Reżyser gry, Neil Druckmann, zdradził w jednym z ostatnich wywiadów, że skończył niedawno drugą wersję scenariusza. Jest całkiem wierny grze, powiedział. Pojawia się kilka dużych zmian, ale ton i przekaz historii pozostaje niezmienny. Fakt, że nad scenariuszem filmu pracuje ta sama osoba, która napisała grę, daje nadzieję na porządne dzieło, choć niepokoją "duże zmiany". Po co komu duże zmiany, skoro oryginał chwalony jest stąd do Marsa? Nie znamy żadnych szczegółów dotyczących obsady poza plotkami, że w rolę Ellie wcieli się Maisie Williams znana wszystkim z roli Aryi Stark w Grze o Tron.
W powijakach jest jeszcze wiele innych adaptacji, które być może nigdy się nie pojawią albo będzie to dopiero za kilka dobrych lat. Najsolidniejszy w tym gronie wydaje się Shadow od the Colossus - dzieło ma już reżysera (Andrés Muschietti odpowiedzialny za horror Mama) i mało znanego scenarzystę Setha Lochheada. Planowany jest także restart Tomb Raidera i Mortal Kombat, gdzieś tam powstają scenariusze Splinter Cella, a i Mass Effect, choć ostatnio w cieniu, był przecież na celowniku filmowców. Dacie wiarę, że zastanawiano się nawet nad zekranizowaniem Temple Runa? Na szczęście niemal od półtora roku jest o tym cicho.
Tak czy inaczej, czeka nas sporo filmowych przygód i, o dziwo, wiele zapowiada się lepiej niż taki Hitman czy przeciętny Resident Evil. Najważniejsze, że żadnego z powyższych tytułów nie reżyseruje Uwe Boll - to już połowa sukcesu.
Mieliśmy w ostatnich latach mały renesans gier opartych na licencji filmowej - może pora na mały rewanż?
Patryk Fijałkowski