W obronie Grand Theft Auto dla dzieci (poniekąd)
W obronie Grand Theft Auto dla dzieci (poniekąd)
W ostatnich dniach na nowo odżyła stara jak same gry wideo dyskusja na temat ich wpływu na młodych ludzi i granic tego, co i w jaki sposób wolno im pokazywać. Na szczęście jesteśmy już trochę dojrzalsi i jako odbiorcy, i jako krytycy, więc i poziom tej dyskusji jest nieco wyższy niż przy okazji chociażby premiery Manhunta 2 sześć lat temu. Nikt prokuratury na całe szczęście nie chce zawiadamiać o tym, że w wolnym medium pojawiły się treści, które mu osobiście nie pasują. Narracja zmieniła się na nieco bardziej zrozumiałe „skoro to musi być, to niech już będzie, ale przynajmniej chrońmy przed tym dzieci”. Tylko czy tak naprawdę jest różnica?
Temat rozpoczęła pod koniec zeszłego tygodnia prof. Irena Lipowicz, rzeczniczka praw obywatelskich. Zaproponowała, by brutalne gry wideo obwarować takimi samymi obostrzeniami jak papierosy czy alkohol. By nie było dozwolone sprzedawanie ich nieletnim, zapewne pod groźbą kary przynajmniej pieniężnej – bo przecież jakoś egzekwować to trzeba. I chociaż ciężko tu się kłócić z samą ideą („chrońmy nasze dzieci” to zawsze chwytliwe hasło), to już pomysł na wcielenie jej w życie nastręcza szeregu wątpliwości.
Przede wszystkim nie mówimy tu o obiektywnie szkodliwych substancjach, przed którymi chcemy chronić ludzi generalnie. Dlaczego sprzedaż papierosów i alkoholu regulowana jest tak, by – w utopijnej teorii – były one dostępne wyłącznie osobom pełnoletnim? Przecież nie dlatego, że 16-latkowi nikotyna zaszkodzi, a 21-latkowi już nie. Chcemy raczej, by w ogóle jak najmniej ludzi paliło papierosy i piło alkohol, no ale mamy jeszcze całą tę „demokrację”, więc skoro taka mogąca już w pełni stanowić o sobie jednostka (nasz system prawny zakłada, że jest nią od 18 roku życia właśnie) chce się z własnej woli truć, to nie możemy jej tego zabronić, choćbyśmy bardzo chcieli. Przeszczepianie takiego myślenia na grunt kultury wydaje się co najmniej ryzykowne i trochę zbyt mocno przesuwa nas w niebezpieczne rejony cenzury.
Czytając wypowiedź pani rzecznik na temat Grand Theft Auto V nietrudno przecież odnieść wrażenie, że w jej opinii w tę grę w gruncie rzeczy nie powinien grać nikt. Pół biedy, że przeprowadzona przez nią analiza jej treści (Dla przykładu można wskazać, że gracz, wcielając się w głównego bohatera gry, w wirtualnym świecie jest zmuszany do dokonywania brutalnych zabójstw oraz torturowania ludzi. W ramach tego producenci przewidzieli możliwość wyboru wielu metod zadawania cierpienia, a wśród nich m.in. rażenie prądem, zadawanie obrażeń kończynom kluczem do wymiany kół, wyrywanie zębów obcęgami czy podtapianie skrępowanego więźnia. Uczestnictwa w tego rodzaju scenach nie sposób uniknąć - twórcy zaprojektowali je w ten sposób, że są one elementem koniecznym do kontynuowania gry) wydaje się być raczej zaczerpnięta z recenzji gry w Polityce niż wynikać z samodzielnego obcowania z grą. Ale już sugerowanie, że wirtualna przemoc jest niezgodna z zapisami polskiej konstytucji wydaje się być woltą zdecydowanie za daleko posuniętą.
Zgoda na korzystanie z rozrywek, w których zadawanie bólu, cierpienia i zabijanie spełniają funkcje zabawy, stoi w sprzeczności z podstawowymi wartościami chronionymi przez Konstytucję RP, w szczególności zaś z koncepcją ochrony ludzkiej godności jako podstawy porządku prawnego. Natomiast zgodnie z przepisem art. 72 ust. 1 Konstytucji RP rolą państwa jest zapewnienie ochrony praw dziecka, zwłaszcza przed przemocą okrucieństwem, wyzyskiem i demoralizacją - pisze pani profesor i natychmiast wzbudza wątpliwość - komu właściwie zadajemy ból i cierpienie, grając w grę wideo?
Zresztą ta sama konstytucja gwarantuje nam przecież wszystkim wolność słowa i ekspresji, wartości, które w demokratycznym państwie uznajemy za nadrzędne i podstawowe. To spostrzeżenie nie jest niczym nowym. W Stanach Zjednoczonych, na które siłą rzeczy najczęściej powołujemy się w tematach nowych technologii i mediów, prawne ograniczenie dostępu do brutalnych gier nieletnim amerykański sąd najwyższy uznał za niekonstytucyjne już prawie pięć lat temu. Była to konkluzja wieloletniej batalii, toczonej niezależnie w kilku stanach. Zakaz sprzedaży gier nieletnim próbowano wprowadzić w Kalifornii już w 2005 roku. I chociaż nasz system prawny różni się od amerykańskiego, to już zgodzić się z uzasadnieniem tego wyroku nietrudno. Przede wszystkim, jak argumentowano wtedy, nie istnieją żadne wiarygodne badania, które potwierdzałyby negatywny wpływ brutalnych treści w grach wideo na dzieci. Brakowało również uzasadnienia, które wyszczególniałoby, w jaki właściwie konkretny sposób ograniczenie dostępu do zawierających przemoc gier ochroni dzieci. Przed czym właściwie ochroni, poza dostępem do treści, które jedna czy druga osoba uważa za nienadające się dla nich.
Pani profesor w swojej wypowiedzi powołuje się również na przepisy wprowadzone w Wielkiej Brytanii. Od połowy zeszłego roku funkcjonuje tam prawo, nakładające kary pieniężne na sprzedawców, nieprzestrzegających ograniczeń, nakładanych przez kwalifikujący gry system PEGI. Wcześniej oznaczenia te pełniły rolę wyłącznie informacyjną (tak jak w Polsce czy innych europejskich krajach), od momentu wprowadzenia tych przepisów zyskały również moc prawną. Z całą pewnością zdanie się na powszechnie akceptowany przez twórców i wydawców gier system oceny treści jest krokiem znacznie sensowniejszym niż arbitralne uznawanie wybranych gier za niedozwolone (tego typu podejście proponowano właśnie w USA). Ale ciągle pozostaje to niepokojące uczucie, że takie przepisy służą przede wszystkim uspokojeniu tych, dla których gry wideo są czymś niezrozumiałym niż chronieniu dzieci czy młodzieży przez jakimś realnym zagrożeniem.
A ja jednak przyłączę się do tych, którzy twierdzą, że regulowanie dostępu do treści czy zjawisk, które nie zostały obiektywnie uznane za szkodliwe dla kogokolwiek powinno być kwestią indywidualną, a państwo, jeżeli już musi się tym zająć, to powinno raczej zacząć od określenia, co tak naprawdę chce osiągnąć. Bo na razie mówimy tylko o tym, by jakiejś części społeczeństwa zabronić dostępu do jakiejś części kultury tylko dlatego, że komuś się ona nie podoba. Są ludzie, którzy uważają Grand Theft Auto V za grę odrażającą, która w ogóle nie powinna powstać. Nic w tym zaskakującego i oczywiście mają do tego prawo. Woleliby, by w ogóle nie była sprzedawana, ale skoro tak nie można, to przynajmniej ograniczmy jej dostępność w takim zakresie, w jakim w ogóle jest to teoretycznie możliwe. Czyli zabrońmy jej tym ludziom, którym w ogóle można zabraniać czegokolwiek, co nie jest nielegalne. I to jest już ścieżka rozumowania, którą ciężko mi podążyć, niezależnie od mojej troski o przyszłe pokolenia.Goodgame Empire - udowodnij, że jesteś prawdziwym strategiem