Vanquish - pędem przez klisze

Vanquish - pędem przez klisze

marcindmjqtx
02.10.2010 15:12, aktualizacja: 07.01.2016 15:56

Zapewne większość z Was miała już okazję zagrać w wersję demonstracyjną Vanquish i wyrobić sobie jakąś opinię na temat produkcji Platinum Games. Ja pograłem nieco więcej i chyba żadne demo nie oddaje tego, co się w grze dzieje.

Intensywne blaski Kiedyś nazwałem Vanquish "turbo Gears of War", ale po blisko 1,5 godziny spędzonej z grą dochodzę do wniosku, że adekwatniejszym określeniem byłoby "Super Gears of War 4 Turbo". Jest intensywnie, jest dynamicznie, jest szybko. Ekran skacze, miga, atakuje oczy feerią barw w takim stopniu, że po dotarciu do końca udostępnionego nam fragmentu rozgrywki bolała mnie głowa. Byłem autentycznie zmęczony... ale zadowolony.

Vanquish to znane z innych produkcji przechodzenie z pomieszczenia do pomieszczenia i chowanie się za kolejnymi murkami i strzelanie do przeciwników. Są gry, które powielają ten schemat dobrze, są takie, którym to kompletnie nie wychodzi, a Platinum Games zamiast wymyślać koło od nowa, po prostu spuszcza na głowę gracza wielki statek. Dosłownie.

Choć pierwszy plan na jakim toczy się akcja gry jest dosyć ograniczony, ot murki, kolumny, jakieś podjazdy, to na drugim planie rozgrywa się kosmiczna wojna. Początek gry to lądowanie dobrych sił amerykańskich na opanowanej przez złych Rosjan stacji kosmicznej. Stacji kosmicznej rozmiarów ogromnych pierścieni znanych z Halo. To gigantyczna struktura, w którą może uderzyć krążownik i nic się nie stanie -  czemu więc nie uderzyć w nią krążownikiem? Jest tu masa efektu "wow", scen, kiedy czułem się zupełnie małym człowieczkiem postawiony przeciwko ogromowi otaczającego go świata.

Czy leci z nami scenarzysta? Już od pierwszych zwiastunów, kiedy to poinformowano graczt, że coś z kosmosu ponownie zaatakowało Amerykę, nie byłem dobrej myśli. Jeżeli miałbym wskazać najbardziej wyświechtany i drażniący mnie w popkulturze temat, to byłoby to właśnie ratowanie amerykańskiego stylu życia. To było fajne jeszcze na początku lat 90. ale świat się nieco zmienił. Fabułą Vanquish niebezpiecznie balansuje na granicy świadomego kiczu i nieświadomej tandety i po tak krótkim obcowaniu z grą nie jestem w stanie jednoznacznie określić, w którą stronę przegięli japońscy scenarzyści.

Z jednej strony otwierające grę intro mocno łapie gracza za gardło i jest dosyć bezwzględne - autorzy nie patyczkują się z cywilami i nie szczędzą wstrząsających scen.  To się chwali. Z drugiej, jeśli jakiś bohater ma szansę do wypowiedzenia maksymalnie ogranej i czerstwej kwestii, to ją wypowie. Nie wiem, czy ambicją twórców było rozweselenie mnie, ale bardzo trudno było mi traktować zawartą w Vanquishu fabułkę poważnie - zakładam jednak, że podobnie jak w Bayonettcie, sami traktują ją z przymrużeniem oka, jak zabawę z kinem klasy B. Albo i C.

Źli Rosjanie z kosmosu atakują Amerykę, dzielni amerykańscy chłopcy biorą odwet. Główny bohater, Sam, jest wyszczekany i pewny siebie i niemalże każdej scenie widać go z papierosem w ustach. Jest dziewczęca pani asystentka, jest gburowaty wojskowy, jest zniewieściały Zły. Standard. To po prostu nie jest gra, w którą chce się zagrać dla zawartej w niej historii.

Bum, bum, zium Samo strzelanie jest jednak całkiem przyjemne, nawet jeśli na średnim poziomie trudności w ogóle nie odczuwałem potrzeby do zabawy spowalniaczem czasu i ślizganiem się. Vanquish po 1,5 godziny grania zapowiada się na widowiskowy, porządnie wykonany fajerwerk. Jeżeli tak jak mi podobał się Wam bayonettowski oczopląs, to nie powinniście być zawiedzeni.

Konrad Hildebrand

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)