Valheim, czyli jak komary pogrzebały mój sen o potędze
Byłem silnym, dumnym wikingiem. Świat leżał u mych stóp, moja dłoń dzierżyła lśniące ostrze, a moją pierś pokrywało mocne żelazo. Stwory północy nie miały szans z ostrzem mego miecza. Głowy trolli zdobiły ściany mego domostwa, a antyczni bogowie klękali przed moją potęgą. To jednak już pieśń przeszłości.
25.02.2021 14:53
To pieśń przeszłości zanikająca niczym ostatnie echo po dumnym, wikińskim okrzyku bojowym. Dziś nie jestem już nawet cieniem wczorajszego siebie. Moja dłoń nie ściska już rękojeści miecza, a spękane i pełne drzazg drzewce maczugi. Na piersi nie czuję już ciężaru pancerza, a jedynie wiatr smagający me nagie ciało. Pod moimi nogami nie jęczy już drewno długiego drakkaru, który ujeżdża ocean świata, a nędznie skrzypią bele tratwy, miotanej falami niczym łupina orzecha.
Prawdziwy wiking nie ugnie się przed bezkresnym oceanem, nie ucieknie przed najpotężniejszymi wrogami, ani nie zlęknie się horrorów, których pełen jest nieprzyjazny świat północnych legend. Jedna rzecz może pokonać wikinga. Jedna rzecz, która od zarania dziejów jest powodem upadku zarówno herosów, jak i cłych imperiów. Pycha.
Pierwsza zasada Valheim: Nie kozacz
"Valheim" przypomniał mi, jako graczowi, coś, o czym zapomniałem. Coś, o czym licznie zapomnieli także twórcy gier komputerowych. To, że gry powinny być wymagające.
Powinny karać gracza za nieprzemyślane decyzje, za brak przygotowania i za myślenie, że jeśli ma piękną zbroję, miecz i statek, to może podbić cały świat. Bo tylko pokonanie takiej właśnie gry daje realną satysfakcję.
Tak, "Valheim" jest właśnie taką grą. Sprawiedliwą i wymagającą. Nagradza za myślenie i karze za bezmyślność. Moja kara była bolesna, a wszystko zaczęło się, gdy pierwszy raz postawiłem stopę na pokładzie swojego drakkaru. Chociaż zastanawiam się, czy twórcy gry przypadkiem... trochę nie przegieli w drugą stronę.
“Check it”, napisałem Barnabie na Messengerze i wysłałem zdjęcie statku, który zbudowałem i którym za chwilę miałem wyruszyć ku wielkiej przygodzie.
“Dobra, p******e te gre”, napisałem w konwersacji dokładnie 25 minut później, gdy zginąłem daleko, daleko na obcej ziemi. I nie chodziło o śmierć samą w sobie, a jej okrutne konsekwencje. Odzyskanie straconej łodzi i solidnego wyposażenia, których wytwarzanie trwało długie godziny, zajęłoby mi tyle samo czasu, co rozpoczęcie gry od zera.
Mojego wikinga nie pokonały znane mi już świetnie nordyckie gobliny, ani nawet wielkie trolle, których powaliłem już dziesiątki. Tym razem były to... komary.
A że nie była to pierwsza taka porażka, więc postanowiłem po kilkudziesięciu godzinach zabawy, że po prostu nie będę więcej grał w "Valheim".
Prawdziwy wiking się nie poddaje!
“PRÓBUJE JESZCZE RAZ”, napisałem dzień później, dodając jeszcze nieprzyzwoity epitet w stronę gry i z emocji włączając omyłkowo Caps Locka. "Valheim" mocno wgryzł się w moją duszę gracza, bo o jego pięknym i tajemniczym świecie trudno szybko zapomnieć.
Zaproponowałem Barnabie uczestnictwo w wyprawie “po mój mandżur”, tym razem jednak nie mógł mi towarzyszyć w przygodzie. Wyruszyłem więc sam.
Dzięki starożytnej magii gier komputerowych odrodziłem się znów w swojej osadzie. Zebrałem najlepszy pancerz i broń, jakie miałem dostępne (choć nie tak dobry, jak te, które czekają na odnalezienie) i zbudowałem łódź. Mniejszą od mojego drakkaru, ale wystarczającą, do ruszenia na szerokie wody.
Będąc sprawnym nawigatorem, dopłynąłem do miejsca, w którym pycha doprowadziła do mojego upadku. Ale zamiast wyspy, koło której zacumowałem drakkar oraz wyposażenia, które powinno spoczywać przy moim trupie, nie znalazłem nic. Dosłownie. Ani sprzętu, ani statku, ani wyspy.
Nie poddałem się i kolejne godziny spędziłem, pływając po bezkresnym oceanie, szukając swojej mogiły i statku. Chociaż było to w innym życiu, to pamiętałem jeszcze wyspę z dziwnymi monolitami i kępą drzew, pod którymi spocząłem wbrew mojej woli.
Poszukiwania okazały się daremne. Wiedziony wcześniejszym doświadczeniem, postanowiłem rozbić tymczasowy obóz. Jeśli śmierć znów stanęłaby na mojej drodze, to nie musiałbym znów budować łodzi i płynąć przez bite 15 minut.
Znalazłem dogodne miejsce, wybrzeże z przyjemną polaną, idealne na obozowisko. Zacumowałem. Wysiadłem. Umarłem.
“Umarłem znów”, napisałem ponownie Barnabie, któremu zacząłem w tym momencie na żywo relacjonować moją przygodę - i stan emocjonalny. Kolejne załamanie, kolejny, szczery zamiar odinstalowania "Valheim" na dobre.
Do trzech razy sztuka?
Ale nie tym razem. Odrodziłem się, znów wziąłem najlepszy sprzęt, jaki miałem, choć nie tak dobry, jak ten na drakkarze. Ani nie tak dobry, jak ten na łodzi, którą wyruszyłem na poprzednią misję. Ale przynajmniej tym razem dokładnie wiedziałem, gdzie łódź numer dwa była.
Aha, i nie stać mnie było też na kolejną łódź, musiałem popłynąć po nią tandetną tratwą.
Udało się! Znalazłem statek! To znaczy łódź, którą szukałem statku. Mogłem kontynuować poszukiwania tego właściwego.
Mijały godziny, w czasie których pływałem po wściekłym oceanie. Widziałem węże morskie. Widziałem starożytne drzewo, które rozpościera się nad światem. Widziałem wybrzeża rojące się od śmiercionośnych, gigantycznych pijawek, szkieletów chodzących, jak żywe i zwłok, w które ktoś tchnął drugie życie.
Aż w pewnym momencie zza mgły spowijającej wodę i lądy ukazała się wyspa. Wyspa z dziwnymi, kamiennymi monolitami i samotną kępą drzew. Obok niej dumnie ku niebu wspinał się maszt mojego drakkaru.
“k***a jeeeeeeest”, napisałem Barnabie. Cieszyłem się bardziej, niż znajdując 10 złotych w kieszeni wiosennej kurtki, w której zapomniany banknot zapadł w letarg na czas zimy. Oto mój piękny drakkar stał, czekając posłusznie na swojego kapitana.
I oto mój piękny drakkar był atakowany przez gobliny akurat w tym momencie, gdy ja byłem jeszcze kilkaset metrów od niego. Oto mój drakkar rozpadł się i poszedł na dno na moich oczach.
Dopłynąłem do wraku. Rzuciłem się na monstra w berserkerskim szale, gotów zabijać i niszczyć wszystko, co pogrzebało moje marzenie na dnie morza. Poległem.
Do ilu razy sztuka?
Moja dusza gracza została rozdarta na pół. Jedna część chciała wracać natychmiast na wyspę i odzyskać wraki już dwóch łodzi i ekwipunek z dwóch nieudanych wypraw. Druga chciała powiedzieć "dość” i włączyć coś prostszego, mniej angażującego emocjonalnie i odprężającego po ciężkim dniu pracy.
Wygrała część duszy, w której wiking krzyczał z rozpaczy i szału. Odrodziłem się w strategicznie zbudowanym obozowisku. Szybko skleciłem jeszcze gorszą broń i ubiór. Wsiadłem na kolejną już tratwę i popłynąłem odzyskać moją chwałę.
Chociaż byłem wyposażony wręcz nędznie, to tym razem miałem ze sobą coś więcej - doświadczenie. Pokonałem straszliwe Komary Śmierci, zdolne zabić jednym ukłuciem. Zabiłem gobliny, które wcześniej zabiły mnie. Odzyskałem ekwipunek.
Na krótko, bo gdy byłem zajęty wyposażeniem, to od tyłu podszedł mnie inny łachmyta i niehonorowym ciosem w plecy pozbawił życia. Na wyspie z dziwnymi kamiennymi monolitami i samotną kępką drzew stanął mój trzeci nagrobek.
Tym razem już w ogóle się nie zastanawiałem nad tym, czy odinstalować grę, czy próbować dalej. Zerwałem konar drzewa, skleciłem tratwę i popłynąłem.
Epilog
Jest 25 lutego 2021 roku. Na wyspie z dziwnymi kamiennymi monolitami i samotną kępką drzew stoi już sześć moich nagrobków.
"Valheim"... nienawidzę tej gry.
Ale dziś spróbuję jeszcze raz.