Tylko dla orłów - pierwsze wrażenia z Brink
Jeśli myśl o zakupie Brink pojawiła się u Was po obejrzeniu filmików, które prezentowały rozmaite elementy gry w akcji, to muszę Was ostrzec - rzeczywistość targanej wojną domową Arki znacząco się od nich różni. Produkcja Splash Damage to nie łatwa i przyjemna strzelanina z elementami parkuru, na jaką się zapowiadało. To rzecz dla hardkorowców. W dodatku na razie mocno popsuta.
Singiel na niby Zacznijmy od tego, że Brink to gra stawiająca olbrzymi nacisk na rozgrywki wieloosobowe. To ważne. Owszem, dwie kampanie, w których wcielamy się w dwie strony konfliktu o przyszłość umierającej utopii można rozegrać bez podłączenia do Internetu, ale i tak nie ucieknie się od walk dwóch ośmioosobowych drużyn. Po prostu w miejsce żywych zawodników pojawią się sterowane przez konsolę boty. Każda misja składa się z kilku etapów, w których musimy realizować inne cele, co popycha naprzód fabułę, ale tak naprawdę to tylko otoczka, dająca nam złudzenie brania udziału w historii. Standardowa kampania, w której sterujemy żołnierzem samotnie przedzierającym się przez kolejne rozdziały opowieści nie jest tu dostępna.
Niestety, obecnie sieciowa strona Brink jest w totalnej rozsypce. Nie pamiętam już, kiedy widziałem podobnie absurdalne lagi w trakcie meczów sieciowych, jak w produkcji Splash Damage. O płynnym graniu można tylko pomarzyć, bo opóźnienia wahają się od „nie mogę w nikogo trafić” do „nie mogę się ruszyć”. W sieciowej strzelaninie? Kpina. Tym większa, że Brink doczekał się już jednej aktualizacji, a autorzy zastąpili w sieciowych pojedynkach połowę członków drużyny botami. Na próżno - dołączenie do wolnego od lagów meczu to pobożne życzenie. Kolejna poprawka już w drodze, ale z każdym dniem jest tylko bardziej spóźniona.
Wirtualne żółtodzioby W sieci grać się nie da, więc na razie zostało mi bieganie z botami, by zaliczyć kilka awansów na nowe poziomy, odblokować umiejętności i dodatki do broni, dzięki którym późniejsze mecze będą łatwiejsze. Doświadczenie zdobywa się tu w zasadzie za wszystko, więc w ciągu jednej nocy nabiłem 8 poziomów (jest ich chyba 20). Po wyłączeniu konsoli do głowy przyszły mi dwa główne wnioski.
Pierwszy jest niezbyt przyjemny - gra z botami to bezsens. W Brink nie chodzi o samo strzelanie, a dodatni stosunek fragów do własnych śmierci znaczy tu tyle, co nic. Misje polegają bowiem na wypełnianiu zadań, które wymagają ścisłej współpracy między członkami drużyny, a to nie jest coś, w czym bryluje sztuczna inteligencja. Owszem, boty chętnie korzystają ze specjalnych umiejętności każdej z klas, podbijając nam życie, siłę broni, lecząc czy rzucając amunicję, ale gdy przychodzi do ataku na główny cel misji, zwykle nie ma ich w pobliżu. Wolą uganiać się za drugorzędnymi zadaniami i do upadłego walczyć z wrogiem o punkty kontrolne. Szanse gracza na samodzielne wygranie bitwy są mikroskopijne. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że przy nierozgarniętych botach łatwo o zgarnięcie solidnej puli punktów doświadczenia, która nie przepada w przypadku przegrania meczu.
Rzeź zamiast finezji Drugi wniosek wiąże się z konfrontacją wyobrażeń o grze z rzeczywistością. Absolutnie nie spodziewałem się aż tak oldschoolowej rozgrywki. Jasne, Splash Damage i Enemy Territory kojarzyły się każdemu, ale filmiki skupiały się głównie na kolorowych mapkach, zróżnicowanych zadaniach i parkurze. Kto by pomyślał, że ten ostatni odegra w grze tak marginalną rolę?
Przeskakiwanie nad barierkami to żadna nowość, a wspinanie się na ściany jak dotąd nie sprawdziło się jako manewr taktyczny. Do tego grze brakuje nie tylko płynności (a wcale nie wygląda rewelacyjnie - nawet po instalacji na dysku tekstury doczytują się z wyraźnym opóźnieniem), ale też gracji w poruszaniu się postaci. Sama rozgrywka zaś nie tylko nie zachęca do zabawy w Yamakasi, ale wręcz ją uniemożliwia. Mapki nie porażają wielkością, a ciasne korytarze powodują tworzenie się wąskich gardeł, w których dochodzi do zabójczych wymian ognia. W akrobatę można pobawić się dobiegając do celu, ale jaki ma to wtedy sens?
Odpalając grę spodziewałem się też, że będzie ona dużo bardziej przystępna. Okazało się jednak, że kolorową grafiką i stylizowanymi postaciami Splash Damage mydliło tylko oczy, a sama rozgrywka to rzeźnia w starym stylu i na krótkim dystansie. Jeden dobry zawodnik nie jest w stanie decydować o losach meczu, ponieważ do ubicia przeciwnika rzadko kiedy wystarcza krótka seria - trzeba wpakować w niego cały magazynek, a bez wsparcia kolegów amunicja kończy się w mgnieniu oka. Współpraca i agresywne rzucanie się na pozycje wroga to klucz do przepchnięcia krwawej linii frontu w pożądanym kierunku na tyle, by udało się zaliczyć kolejne zadanie.
Główne cele każdej misji zwykle wiążą się z dobiegnięciem do wyznaczonego punktu i jego obroną, wysadzeniem, zhackowaniem, rozbrojeniem itp. Każda z tych czynności wymaga czasu i jesteśmy w jej trakcie bezbronni. Podczas gdy my trzymamy przycisk X, za naszymi plecami dwie drużyny wystrzeliwują w swoje strony całe zapasy amunicji, a my trzymamy kciuki, by ostatni żywy był z naszej ekipy. Jeśli nie lubicie co chwilę ginąć, odradzać się i znowu ginąć, gdy osiągniecie linię frontu, to raczej odradzam Wam Brinka. To gra dla twardzieli.
Tak to przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka...
Osobiście, po kilku godzinach spędzonych na walkach z botami mam ich już dość. Tak nie powinno się grać w sieciowe strzelaniny, zwłaszcza takie, w których pojedynczy, oddzielony od drużyny gracz nie znaczy nic. Mam nadzieję, że Splash Damage pośpieszy się z łatką i gra w końcu rozwinie swoje sieciowe skrzydła (motywacja jest - Brink w pierwszym tygodniu sprzedaży wspiął się na szczyt listy przebojów w Wielkiej Brytanii).
Nie sposób bowiem odmówić jej pewnego szorstkiego uroku, który mniej życzliwi okrzykną po prostu zacofaniem. Coś w tym jest, ale fakt, że obecnie podobnych gier już się nie robi, może być też plusem Brinka. To, czy faktycznie będzie, przyjdzie mi ocenić dopiero w pełnoprawnej recenzji.
Maciej Kowalik