Tyle mówimy o retro. Ale jak często do niego wracamy? [Klub Dyskusyjny]
Retrozajawka często kończy się na "lajkowaniu" retrofilmików z gier.
Tyle tylko, że - oczywiście - działa to tylko w przypadku superhitów. Tytułów ponadczasowych. Gier tak ważnych, tak istotnych, że kopiowanych do dzisiaj. W nich nie razi archaiczność, bo są archaiczne tylko powierzchownie. Do tych, jak np. te wymienione, zdarza mi się naprawdę wracać i bawić się dobrze. Ale to raczej wyjątki, choćby dlatego, że nie zgadzam się w ogólności ze stwierdzeniem, że gry były kiedyś lepsze. Istnieją produkcje ponadczasowe, do których da się i warto wracać, pewnie - ale nic więcej.
Jeśli retro ma mnie kręcić, to musi być dla mnie... nowe. Musi dawać zabawki, których nie znałem. Dlatego tak bardzo podoba mi się idea wrocławskiego muzeum. Na różnych imprezach ta ekipa dostarczała stanowiska z przedziwnymi sprzętami. Pamiętam jak próbowaliśmy grać z Tomkiem Kuterą w elektronicznego cymbergaja na Hall of Games w 2014 roku. To mnie ciekawi. Te pierwsze pomysły. Ale to nie retro, to historia.
Czasem jedno świetnie współgra z drugim. Przed wizytą w Techlandzie na rundkę w Dirta 4 ograłem tryb mistrzostw w pierwszym Colinie z 1998 roku. Wiedząc, jak ogromna jest przepaść, nowe odsłony docenia się o wiele bardziej. Dwa pierwsze Coliny nazywaliśmy kiedyś symulacją. A w tej roli wypadają dziś (wybaczcie) żałośnie. Gdy wiedziałem, że za kilka miesięcy debiutuje Yakuza 0, której nikt poza mną w redakcji by nie chciał wziąć pod nóż, z gigantyczną przyjemnością nadrobiłem całą serię. I najlepiej wspominam te dwie pierwsze odsłony z PS2, tak brzydkie i niedopracowane technicznie. Miały klimat, którego dzisiejsza technologia nigdy nie umożliwi.
A czy wracam często do jakichś konkretnych tytułów? Do szóstego Finala siadałem trzy razy, siódmego zaliczyłem aż cztery. MGS-a przeszedłem ponad dziesięć razy (ale młody byłem, czas miałem). Są takie nieliczne wyjątki. Kilkadziesiąt pozycji w historii, przy których nie będzie wyrzutów sumienia. Z chęcią wracałbym do większości swojej kolekcji. Ale dopóki jest wspomniana już iskra, jest też głód wiedzy i doświadczenia. Zwyczajnie szkoda mi tych wieczorów, jakie mógłbym poświęcić INNEJ starej grze, oddawać takiej, co znam na pamięć. Zawsze trzeba poznawać następne.
Ale tak. Spokojnie mógłbym, gdybym miał świadomość, że pożyję sto lat i do końca będę w stanie ogarniać umysłem gierkę na telewizorze.
Są jednak tytuły, które raz w roku odpalam. Któraś część Police Quest, Dungeon Keeper czy Syndicate. Ale, podobnie jak Dominik, nie kończę ich ponownie. Pogram, powspominam i po maksymalnie godzinie wyłączam. Niech wspomnienia pozostaną właśnie tym - wspomnieniami.
Podobnie jak koledzy nie sądzę też, żeby kiedyś było lepiej - wręcz przeciwnie. Niewątpliwie jednak pojawiały się arcydzieła, drogowskazy gatunkowe lub tytuły bardzo, bardzo dobre. Na szczęście nigdy nie odstrasza mnie od nich grafika, bo to kwestia trzeciorzędna. Za to sterowanie to już inna bajka... Pamiętam na przykład, jak trudno było mi wkręcić się przez to w Planescape'a. Książkę czy film zawsze poznajemy w ten sam prosty sposób - oglądanie obrazu czy wertowanie kartek się nie starzeje. Z grami sprawa wygląda kompletnie inaczej. Dlatego tym serdeczniej witam wszelkie remastery pozwalające poznawać skarby naszego medium w komfortowych warunkach.
Tylko Adam pokusił się o definicję retro. Ciekawa, ale się z nią nie zgadzam. Bardziej bym się skłaniał ku temu, co było w pierwszym numerze retromagazynu od redakcji CD-Action. Już nie pamiętam niestety kto, ale bodajże we wstępniaku napisał, że retro to gry, które oryginalnie były wyświetlane na monitorach CRT. To moim zdaniem bardzo wdzięczna klasyfikacja zamykająca w retro wszystko co było przed PS3 i Xboksem 360. Gry z poprzedniej generacji, chociaż mają dziś już nawet 10 lat, to jednak według mnie nie retro. Aż tak się nie postarzały, o czym najlepiej świadczą liczne remastery z tej generacji - przy lekko poprawionej grafice wciąż się sprawdzają.
Redakcja