Tron: Evolution - recenzja
W 1982 roku na ekrany trafił film Tron i dziś można śmiało powiedzieć, że to jeden z klasyków kina science fiction. Pomysł, fabuła, wykonanie i klimat po dziś dzień wywołują na plecach ciarki. Nowy film z komputerowego uniwersum za kilka dni wejdzie do kin i przekonamy się, czy będzie choć w połowie tak porywający, jak część pierwsza sprzed 28 lat. Obok niego Disney postanowił wydać grę Tron: Evolution. To jednak nie był dobry pomysł.
Produkcja Propaganda Games stanowi spoiwo pomiędzy pierwszą a drugą częścią filmu. Taki zabieg ma na celu zainteresować widzów wirtualną przygodą, a jednocześnie uzupełnić kinową historię. Wcielimy się w Anona, aplikację, której zadaniem jest likwidowanie wszelkich przejawów działalności wirusa o imieniu Abraxas. Przy założeniu, że nie będziecie przeć bezmyślnie do przodu, ukończenie przygody nie powinno zająć Wam więcej niż dziesięć godzin, ale nie spodziewajcie się emocjonujących skryptów, czy wyrywających z butów akcji. Historia została poprowadzona spokojnie i nie powoduje szybszego bicia serca. Niestety przez większość gry nie bardzo wiedziałem, po co brnę dalej i dlaczego właściwie walczę z kolejnymi przeciwnikami. Jest ich kilka rodzajów, między innymi prości wojownicy, którzy padają po kilku uderzeniach, ale i wyposażeni w tarcze twardziele, których nie tak łatwo zabić. Zdrowie uzupełniamy biegając po specjalnych panelach umieszczonych na ścianach, dysk natomiast doładowujemy, przeskakując przez wyznaczone na planszy miejsca. Dołączcie do tego rozbudowywanie umiejętności Anona, a otrzymacie wciągającą zabawę, która przykuje Was do telewizorów i nie będzie chciała puścić. Tak powinno być w teorii - rzeczywistość natomiast jest zupełnie inna.
Niemrawe emocje Walki są przeciętne i powtarzalne. Wystarczy wduszać cały czas tę samą kombinację i poza sporadycznymi przypadkami, powinni ją przyjąć na klatę wszyscy napotkani wrogowie. Jedyną bronią, jaką przyjdzie nam trzymać w dłoniach, będzie znany z pierwszej części filmu dysk. Niby ma on kilka trybów, ale tak naprawdę w praktycznym działaniu nie widać różnic. Co chwila pojawiają się tak zwane "killroomy", czyli miejscówki, w których otwarcie drzwi umożliwia dopiero zabicie wszystkich przeciwników. Identyczny patent świetnie sprawdza się chociażby w serii God of War, tu natomiast kuleje na wszystkie możliwe sposoby. W zasadzie gra oparta jest na jednym schemacie - biegniemy po ścianach, aby dotrzeć do "killroomu", wybijamy przeciwników, znów pokonujemy wyznaczoną trasę, bo dobiec do kolejnego pokoju pełnego wrogów. Deja vu gwarantowane. Liczyliście na wyścigi światłocykli? Pojawiają się etapy z wykorzystaniem tego pojazdu, ale to zwykła "ścigałka", która nie ma nic wspólnego ze znanymi z filmu walkami motorów. Należy przeżyć podróż z punktu A do punktu B, co wbrew pozorom nie jest takie proste. Masa rozbłysków światła i uciekająca spod kół nawierzchnia wcale nie ułatwiają zadania. Należy wspomnieć również o poziomach z czołgiem. Chodzi tylko i wyłącznie o likwidowanie kolejnych celów - bez emocji i polotu.
Spadaj, frajerze Na osobny akapit zasługuje niedopracowany system biegów i skoków, a w zasadzie mechanizm pozwalający pokonywać kolejne przeszkody i przemieszczać się z platformy na platformę. Choć czerpano pełnymi garściami z doskonałej serii Prince of Persia, to ktoś chyba zapomniał przetestować grę przed wydaniem. Ale chwila, przecież można było sprawdzić tytuł przedpremierowo, organizowano pokazy, testy - czyżby nikt nie wziął pod uwagę sugestii graczy? W całym Tron: Evolution, najczęściej oglądałem napisy informujące o odzyskiwaniu backupu, czyli po naszemu ekran ładowania ostatniego punktu kontrolnego. Nagminnie trafiałem na niewidzialne ściany, kończące się nagle platformy czy próbującą popsuć mi zabawę kamerę. Może nie jestem mistrzem pada, ale dawno żadna gra nie wywołała we mnie tak dużej frustracji. Często nie wiedziałem, co robię źle, bo z moich wyliczeń wynikało, że trafię do celu z palcem w nosie, a tymczasem lądowałem w otchłaniach wirtualnego świata. A żeby było śmieszniej, część punktów kontrolnych była tak dowcipnie umiejscowiona, że kilkunastokrotnie oglądałem te same nudne animacje.
Światłem po oczach Trudno jednoznacznie ocenić oprawę graficzną Tron: Evolution. Z jednej strony klimat zbudowany przez surowe, ale przesycone jaskrawymi kolorami miejscówki jest w porządku, z drugiej jednak po godzinie zabawy zobaczycie już wszystko. Tekstury to pojęcie dość umowne, a powtarzalność okazuje się motywem przewodnim gry. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że koncepcja nie pozwoliła na zastosowanie oprawy rodem z najlepszych produkcji tej generacji, ale cały czas miałem wrażenie, że graficy poszli na łatwiznę, a rzekomymi wymogami konwencji zatuszowali własne lenistwo. Gra potrafi co jakiś czas chrupnąć, co przy braku przepychu graficznego dziwi - Anon biega w dziwny, delikatnie mówiąc "koślawy" sposób, ale najwidoczniej takiego go stworzono. Nieźle wyglądają efekty świetlne, choć będą Was bawić jedynie przez pierwsze kilka poziomów, później zwyczajnie spowszednieją.
Duży kontrast kolorów (czarny plus jasnoniebieski) męczy wzrok, przez co będziecie musieli robić sobie przerwy w graniu, bo obraz nienaturalnie obciąża oczy. Tylko w jednym rozdziale kolor podświetlenia zmienia się na zielony i była to dla mnie miła odskocznia od ciągłego oglądania niebieskich rozbłysków i światełek. Muzyka miała być niezwykle istotnym elementem, ale poza wpadającą w ucho melodią z menu, nie zanotowałem ani jednego ciekawego fragmentu. Są dwie opcje - albo muzyka była nijaka, albo ja jestem nieczuły na tego typu dźwięki.
Totalny chaos Kiedy już uda Wam się zmęczyć tryb opowieści i jakimś dziwnym trafem zechcecie bawić się dalej, w menu czekać będzie tryb rozgrywki wieloosobowej. Tomek, ogrywając wczesną wersję gry, określił go mianem chaotycznego, a ja nie potrafię się z nim nie zgodzić. W teorii wszystko jest tak, jak należy - w nasze ręce oddano 4 opcje zabawy, w tym zarówno standardowe deatmatche, jak również tryb CTF. Włączamy, czekamy i... chaos, totalny chaos. Postacie skaczą po ścianach, dyski przecinają powietrze, śmierć przychodzi znienacka, nie widać przeciwników. Tak właśnie wyglądał mój pierwszy mecz, z którego serwer postanowił mnie wyrzucić, zrywając połączenie. Później tego typu atrakcje z połączeniem nie były już częścią starć, jednak pozostał chaos i ogólne niezrozumienie zasad panujących na arenie. Choć często narzekam, że w grach brakuje trybu rozgrywki sieciowej, to w wypadku Tron: Evolution nie pogniewałbym się, gdyby cała praca, jaką twórcy w niego włożyli, poszła na udoskonalenie samotnej przygody. Jeśli znajdą się amatorzy tej opcji, to bez mrugnięcia okiem określę ich bohaterami.
Werdykt Mówiłem to już w jednej z Polygadek, ale powiem jeszcze raz, aby zademonstrować powagę sytuacji. Praktycznie codziennie rano oglądam wielki, podświetlony plakat filmu Tron: Legacy. Bardzo chciałem zobaczyć ten film, ale gra skutecznie ostudziła mój zapał. Teraz staram się nie patrzeć na plakat, bo przypominają mi się chwile spędzone na oglądaniu ekranu ładowania ostatniego punktu kontrolnego i próby zrozumienia błędu podczas wykonywanego setek nieudanych skoków. Są gry na licencji, które od pierwszej do ostatniej minuty biją po oczach tandetą i są jawnym wyciągaczem kasy. Tron: Evolution to inna liga i zupełnie odmienny przypadek, przez co jest mi jeszcze bardziej przykro. To gra, która miała szansę na dobre oceny, przychylność fanów i swoje własne miejsce na mapie hitów tego roku. Niestety, produktu nie dopracowano. Najwidoczniej jednak Propaganda Games za bardzo zasłoniła się popularną nazwą, myśląc, że zafascynowani filmem widzowie kupią grę w ciemno. Pewnie tak będzie i istnieje duża szansa, że przymykając mocno oko, spędzą miło te kilka godzin. Ja nie potrafiłem, bo ta gra to zmarnowany potencjał. Do miana totalnego gniota produkcji Disneya daleko, ale istnieje przynajmniej kilkanaście lepszych sposobów na spożytkowanie pieniędzy. I nie podrzucajcie komuś Tron: Evolution pod choinkę, bo może się na Was obrazić.
PS Wersja dostarczona nam do recenzji nie miała niestety opcji polskiego dubbingu, dlatego element ten nie mógł zostać oceniony.
Paweł Winiarski