Tom Clancy’s The Division: Skoro świt - recenzja książki. Agenci na rowerach
The Division nigdy za mało? To teraz można jeszcze poczytać.
Dali książkę z growego uniwersum historykowi literatury. Mieszanka wybuchowa? Ja, podobnie jak zapewne wielu fanatyków naszego medium, często zastanawiam się, czy podejrzanie znajome okładki w Empikach skrywają w sobie cokolwiek ponad przyjazną wtajemniczonemu oku czcionką na froncie. I dla zasady, z tchórzostwa, nigdy nie przekraczałem tych granic poznania. Niemniej, biorąc pod uwagę mojego doświadczenie z The Division, trudno było o lepszego agenta po tej stronie Polygamii, gdy na polskie półki trafiło „Skoro świt” (czyli już drugie dzieło Alexa Irvine’a pod banderolą tej marki, jeśli pamięć mnie nie zawodzi - jedyne, jakie można przeczytać w ojczystym języku). Trzy wieczorne przerwy od grania przy czymś innym niż standardowi mistrzowie pozytywizmu i oto jestem. Przeżyłem. Krótką recenzją stawiam temu dziedzictwo.
W literaturze, na przekór praktykom studia Massive, z Nowego Jorku do Waszyngtonu naprawdę się wędruje. Troje nieudolnie naszkicowanych bohaterów - cywil, dobry agent Division, szemrany agent Division - wymyka się na początku maja ze strefy kwarantanny znanej z pierwszej gry, by ruszyć śladami przeszłości oraz mglistej obietnicy szczepionki na chorobę, która rozkruszyła współczesny świat. I to chyba motyw ich wędrówki będzie największą zaletą Irvine’owskiego „Świtu”. Bryczka, łódź, cholera, nawet rower. Kontrast łudzącego spokoju na terenach amerykańskich prowincji. Przetrwałe rodziny, próbujące ułożyć na nowo życie bez rządu, prądu czy systemu. Szukanie butelki piwa w opuszczonej chacie, by na chwilę móc odłożyć karabin i spocząć na zakurzonym fotelu na werandzie. Tematy oraz scenki autentycznie wdzięczne w formie papierowej, rozumiecie. A jednocześnie niezła pomoc w wyobraźni dla maniaków tego uzależniającego looter shootera. Sensowne jako „przedłużenie” uniwersum.
Tyle że do tego potrzeba pisarza z krwi i kości. Irvine radzi sobie dobrze w prowadzeniu czterech splecionych ze sobą wątków (chociaż opowieść o grupie dzieci w waszyngtońskim Zamku jest tutaj zapewne po to, by samej stolicy było odrobinę więcej), trzymaniu tempa dialogów, nawet momentach akcji, które w zabawny sposób imitują wrażenie rozgrywki w The Division. Gubi się mniej więcej tam, gdzie zaczyna się literatura - intrygujących charakterach, schludnej formie czy wystarczająco umiejętnych opisach. Słowem: jest rzemieślnikiem. Produkuje. Bez zaakceptowania tego faktu nie myślcie o wyrwaniu się z nowojorskiej kwarantanny, bo wyłapią Was czujniki, a JTF strzeli bez zawahania. Serią od kolana po czubek głowy. Czyli dla takiego rodzaju czytelnika, jak nasz Krzysiek (nawet nie macie pojęcia, jak bardzo na wszystko narzeka!), to lektura zabroniona.
Reszta dostanie niezłą intrygę (cieszy zwłaszcza motyw dezerterującego agenta Ike’a), sporo amerykańskiej wiochy, krótką wizytę w postpandemicznym Nowym Jorku już po growej zimie, trochę strzelania, no i lekkostrawny pomost pomiędzy dwoma hitami Ubisoftu. Taki, jakiego zabrakło w samych grach. Ponadto rozstrzelone perspektywy, które logicznie spajają się w finale. To nic, że największej zagadki „Skoro świt” rozwiązać nie zamierza, przynajmniej na razie. Podejrzewam, iż Ubisoft na swoje książkowe The Division ma podobnie długi plan, co w przypadku „podstawowego” medium.
Wróćmy jeszcze na chwilkę do… strzelania. Bo generalnie fascynuje mnie idea „strzelanki” w postaci literackiej. Ze względu na takie a nie inne wykształcenie moje obeznanie w gatunku sensacyjnym kuleje, niemniej odkryłem ciekawą analogię - gdy w grze spędzam pół godziny na siekaniu wszystkiego i wszystkich, robię to po to, by potem przebierać w niepotrzebnym tak naprawdę loocie. Normalka, wiadomo. A co dostaje czytelnik za wszystkie naparzaniny w powieści Alexa Irvine’a? Jakiś ponadmedialny zamiennik? Gdzie tam, moi drodzy. Na ostatniej stronie książki znajdziecie… unikalny kod, po którego wklepaniu w The Division 2 zgarniecie nową skórkę do wszystkich karabinów. Doskonale wiem, że nie zabraknie maniaków kupujących „Skoro świt” wyłącznie dla niej, oczywiście, to przedziwny skok na kasę. Ale również dosyć zabawne połączenie jednej dywizji z drugą.
Nie mówię zatem „nie”, nie zachęcam też jakoś szczególnie. Ot, miły gadżet dla fana. Swoje zrobił - sprawdziłem już, czy nadal mam zainstalowaną „dwójkę” na swoim PS4. A szło tak dobrze, ponad miesiąc detoksu. Czekając na zebranie się ekipy do raidu można nudę wypełnić inaczej niż patrząc na ekran telefonu.