The Walking Dead, Episode 4: Around Every Corner - jest tak dobrze, że z trudem zbieram myśli
Dotychczas byłem zwolennikiem grania w epizod The Walking Dead na jeden raz - tak jak ogląda się film czy serial. Po "Around Every Corner" nie jestem już tego taki pewien - kilka razy miałem ochotę przerwać i gruntowanie się namyślić. Czyli jest dobrze, seria wróciła do formy.
UWAGA, TEKST ZARÓWNO ZAWIERA JAK I NIE ZAWIERA SPOILERÓW*. Jeśli grałeś - zaznacz białe fragmenty. Jeśli nie - czytaj tak jak jest, nie przejmując się odstępami. NIE DZIAŁA NA WERSJI MOBILNEJ.
Trochę się obawiałem następnego odcinka, po trzecim "Long Road Ahead", który lekko mnie rozczarował. Bałem się, że autorzy poświęcą moją wolność wyboru na rzecz sprawnego prowadzenia akcji dokładnie tam, gdzie chcą. Na szczęście nie.
Mniej jest tu rozmów, mniej zacieśniania więzi - na to czas był w poprzednich epizodach. W czwartym wreszcie odczuwam, jak mocne są te więzi. Gdy jeden z konfliktów w drużynie - między Kennym a Benem - przechodzi w fazę krytyczną - nie wiem czyją stronę zająć, choć wiem, że jedna z postaci jest winna. Gdy mam szansę rozwiązać go jednym ruchem - nie ratując Bena z łap zombie - nie robię tego, nie mógłbym. Wstrzymuję się od głosu, wspieram raz jedną stronę, raz drugą. Miotam się, a na koniec odcinam od tego wszystkiego. Choć mi ciężko, stwierdzam, że na ostatnią misję pójdę sam, zostawiam moich towarzyszy. Mamy się spotkać, gdy uda mi się odnaleźć Clementine.
Podoba mi się także, jak twórcy zawiesili w niebycie motyw nowej tajemnicy, który pojawił się na koniec ostatniego odcinka - tajemniczy głos z krótkofalówki, który twierdzi, że wie coś o rodzicach małej dziewczynki. Powraca on tylko chwilami, przypominając, że jest pewna nierozwiązana sprawa, która z całą mocą objawia się w finale, gdy tajemniczy głos ujawnia, że porwała Clemenentine. Jest to tym ciekawe, że kluczem do niej jest pozornie nieistotny przedmiot, który mała dziewczynka zabrała ze sobą w pierwszym odcinku. Telltale pozytywnie mnie tu zaskoczyło.
Tym, którzy narzekali, że w TWD za dużo jest rozmów, za mało grania, czwarty epizod szczególnie się spodoba. Odniosłem wrażenie, że jest dłuższy - co może być subiektywne - ale na pewno jest bardziej napakowany akcją. Jest kilka sekwencji, gdzie po prostu strzelam do zombie. Ale bez obaw - są świetnie wkomponowane w fabułę i zawsze stawka takiej strzelaniny jest wysoka - wiedziałem, że nie może zadrżeć mi ręka, gdy strzelałem do zombie otaczających Clementine.
Jest sekwencja prawie że skradankowa, w kanałach, gdzie odwracamy uwagę zombie, jest kilka QTE, które podkręcają napięcie - jak blokowanie drzwi szkoły, przez które prawie przebiły się maszkary. Odcinek zbudowano na zasadzie sinusoidy - rozmowy idealnie przeplatają się z akcją.
Cieszy mnie, że nowe postaci, które się pojawiły, przynoszą nowe tajemnice, w które siłą rzeczy zostajemy wplątani. Tajemnica Molly jest mniej istotna, ale bardziej widoczna - dziwne zachowanie dziewczyny nie dawało mi spokoju przez cały odcinek, a rozwiązania się domyśliłem. Z kolei Vernon wydaje się postacią bez sekretów, ale na koniec ujawnia swoje prawdziwe oblicze, stwierdzając, że chciałby zabrać Clementine, bo z głównym bohaterem nie czeka jej nic dobrego. Jest ich tylko dwoje, ale mam wrażenie, że jedno z nich jeszcze namiesza w fabule. Oczywiście nowe postacie, powiększające grupę, to też paliwo do nowych konfliktów i wyborów. A że tempo tego odcinka jest wysokie, to nie zawsze mam czas pomyśleć, co komu odpowiedzieć, jak z kimś postąpić. Działam instynktownie, czasem pochopnie, potem żałuję - jak w życiu.
Jeszcze odnośnie wyborów - jest ich niby tyle, co zwykle, ale wydały mi się bardziej doniosłe i istotne. Co lepsze ten, który mi i zapewne wam, zapadł w pamięć najbardziej, nie ma właściwie związku z fabułą i dotyczy postaci, której nie znałem. Jest za to początkiem jednej ze smutniejszych sekwencji w grze: zakopywania ciała małego, zmarłego z głodu chłopca - w grobie, tuż koło jego psa, która uświadomiła mi, jak paskudnym miejscem jest świat The Walking Dead. Teraz, gdy patrzę na ten moment z dystansu, stwierdzam, że jest w nim trochę taniego dramatyzmu - ale co z tego - w czasie gry chwycił mnie za serce. Drugi bardzo trudny, to oczywiście wybór między życiem a śmiercią - tu o tyle ciężki, bo postać, której życie ląduje na szali ma swoje na sumieniu. Jednak nie mogłem pozwolić umrzeć Benowi, mimo że całe zamieszanie z trzeciego epizodu i śmierć kilku osób to w sumie jego wina.
Co lepsze, oprócz znanego z poprzednich części podsumowania wyborów
pojawiło się drugie - dotyczące jednego ostatniego wyboru: kto wraz ze mną pojawi się w ostatniej części. Wygląda na to, że będzie miał spory wpływ na epizod 5. - i ma aż 8 możliwych wariantów. Z pewnym przerażeniem odkryłem, że podobnego wyboru jak ja dokonało tylko 6% graczy. Ciekawe jak sobie poradzę. I czy w ogóle - coraz bardziej przeczuwam, że The Walking Dead nie będzie miało szczęśliwego zakończenia. Chyba, że ugryzienie, którego ofiarą padł Lee na koniec, okaże się zadrapaniem.
Pierwszy epizod zaskoczył i nastawił na więcej, drugi był mocny, ale lekko przewidywalny, trzeci trochę za bardzo prowadził za rączkę. Zaś czwarty jest chyba najlepszy od czasu pierwszego - pełen akcji, napięcia, dramatów i zostawiający paskudny cliffhanger. Strach pomyśleć, co będzie w piątym.
Paweł Kamiński
Jeśli jeszcze nie graliście w The Walking Dead, to możecie też przeczytać też dokładną recenzję epizodu pierwszego (bez spoilerów), trójgłos (ze spoilerami) o epizodzie drugim oraz list do Telltale, do napisania którego skłonił mnie epizod 3 (też bez spoilerów).
* tekst Schrödingera. ;)