The Long Journey Home – recenzja. Autostopem przez galaktykę
Mała gra potrafiła zrobić to, czego nie udało się tytułowi ze wsparciem konsolowego giganta – zainteresowała gracza.
Choć The Long Journey Home jest tytułem zdecydowanie mniejszym niż No Man’s Sky, ciężko nie porównywać obu tych gier. Nieznane światy, obce rasy, eksploracja i motyw długiej podróży do odległego celu są tu obecne tak samo, jak w produkcji Hello Games. Wiele z tych elementów gra Deadalic Studio West robi lepiej, są jednak momenty, w których popełnia te same błędy.
Platformy: PC
Producent: Daedalic Studio West
Wydawca: Daedalic Entertainment
Dystrybutor w Polsce: Techland
Data premiery: 30.05.2017
Wymagania: 64-bitowy Windows 7, 2-rdzeniowy procesor 3 GHz, 4 GB RAM-u, Nvidia Geforce 650Ti/Radeon HD 7790
Grę do recenzji udostępnił dystrybutor. Obrazki pochodzą od redakcji.
W końcu, po wielu latach przygotowań, ludzkość jest gotowa ruszyć w gwiazdy. Po skolonizowaniu Układu Słonecznego przyszedł czas wyjść poza jego granice. Celem jest alfa Centauri – układ położony najbliżej naszej rodzinnej planety. Wybieramy zatem statek, lądownik oraz czterech śmiałków i ruszamy na podbój galaktyki. Jeszcze tylko szybkie tankowanie na Marsie i skok. Jesteśmy gotowi. W końcu dysponujemy najbardziej zaawansowaną technologią znaną ludzkości, a obsługuje ją grupa świetnie wyszkolonych astronautów, specjalistów w swoich dziedzinach. Co może pójść źle? Oczywiście, że wszystko.Gdzieś po drodze statek zostaje wyrwany z nadprzestrzeni i kończy uszkodzony przed jakąś obcą konstrukcją. Szybkie dokowanie, jeden z astronautów wychodzi sprawdzić, co to takiego i wraca z tajemniczym artefaktem. Konstrukcja w tym czasie się zamyka, a my możemy odlecieć. Tylko dokąd?
Odpalamy mapę galaktyki i widzimy setki, jak nie tysiące, układów słonecznych. Wszystkie można odwiedzić, na każdej planecie wylądować. Jeśli jest coś takiego jak orgazm odkrywcy, to właśnie go odczuwamy. Ale najpierw bardziej przyziemne sprawy – trzeba znaleźć paliwo, bo bez niego za daleko nie zalecimy. Szybki skan pobliskich planet i jest! Tam wydobędziemy pierwiastki potrzebne do zatankowania napędu. Wchodzimy na orbitę, teraz widzimy dokładniejsze dane. Niska grawitacja, umiarkowana temperatura, brak wiatru i innych niebezpiecznych czynników. Komputer pokładowy podaje, że lądowanie nie sprawi problemu.W tym momencie przełączamy się na minigierkę przypominającą starego Lunar Landera. Musimy tak manewrować naszym lądownikiem, by bezpiecznie przyziemić w miejscu wydobycia surowców bądź innym ciekawym punkcie zaznaczonym na mapie. Wbrew pozorom nie jest to proste zadanie, bo warunki panujące na planetach nie zawsze są sprzyjające. Wysoka grawitacja spowoduje, że przy lądowaniu zużyjemy więcej paliwa, które jest też potrzebne do wydobycia surowców. Niska też nic nie ułatwi, bo nieostrożne operowanie ciągiem spowoduje powrót na orbitę. Do tego dochodzą burze z piorunami, porywy wiatru, trzęsienia ziemi czy piekielnie gorąca atmosfera planet wulkanicznych.
Świetnie widać to na przykładzie gazowych gigantów, na których co prawda nie lądujemy, ale możemy zbierać surowce z ich atmosfery. Czasem wieje tak mocno, że utrzymanie stałego kursu jest zwyczajnie niemożliwe, a do tego dochodzą uszkodzenia lądownika spowodowane porywistym wiatrem i samym zbieraniem, które przegrzewa systemy. Trzeba się narobić, nagrodą są jednak nie tylko pierwiastki potrzebne do zatankowania czy przeprowadzenia napraw, ale też naprawdę piękne widoki. Każda planeta jest śliczna - od razu widzimy, czy jesteśmy w tropikach, czy na jałowym świecie. I choć jest to zawsze jedna plansza z tłem, widać, że twórcy nie szczędzili sił na ich przygotowanie.Nie szczędzili też sił na wierne oddanie fizyki lotów kosmicznych. Zapomnijcie o skierowaniu dziobu statku w stronę celu i odpaleniu silników. To znaczy możecie tak zrobić, ale to marnowanie paliwa. Lepiej wykorzystać okoliczne ciała niebieskie i pokusić się o asystę grawitacyjną. Trwa to dłużej niż bezpośredni lot, ale jest bardziej wydajne i daje większą satysfakcję. Powoduje też, że musimy wziąć pod uwagę czynnik zwykle pomijany w tego typu grach – przyciąganie. Podleć za blisko czarnej dziury, a możesz zostać do niej wciągnięty. A jeśli okrążysz planetę od złej strony, zmarnujesz potem paliwo na korektę kursu. Może nie jest to idealne odwzorowanie, bo jako człowiek, który wylatał ponad 1000 godzin w Kerbal Space Program, widzę pewne uproszczenia, ale to bardzo dobrze – w The Long Journey Home chodzi o podróż i eksplorację, a nie skomplikowane wyliczenia.Eksplorować jest zdecydowanie co, bo setki układów słonecznych zamieszkuje kilka inteligentnych ras. Równie ciekawych, co stereotypowych. Mamy zatem „kobiety” z mackami, gustujące w wysublimowanych metodach zadawania bólu i przeróżnych eksperymentach na żywych organizmach. Obcując z nimi, nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że to jacyś wyznawcy warhammerowego Slaanesha. Są też insektoidalni piraci, świadome rośliny, fanatycy religijni, którzy zawsze mówią parami, uzupełniając się, albo samozwańczy stróżowie prawa.Obcy są ciekawi nie tylko ze względu na swój wygląd czy charakterystykę, ale też ze względu na fakt, że są… obcy. Wchodząc z nimi w interakcje, których jest naprawdę sporo, nie czujemy, że to po prostu człowiek z podmienionym modelem i teksturami. A choć mamy maszynkę tłumaczącą wszystko na angielski, zrozumienie większości kosmitów czy wyłowienie interesujących nas informacji jest bardzo trudne.Rośliny mówią tak, że nie mam pojęcia, o co im chodzi i czy mnie lubią, czy nie. Wiem tylko, że ciągle chcą się rozrastać. Ci religijni też zwykle bełkoczą, wplatając w każdą wypowiedź teksty ze swoich świętych ksiąg. A do tego zawsze jest ich dwóch, więc jeden zaczyna zdanie, drugi je kończy, a w połowie i tak się pokłócą. Z kolei agresywne insekty ograniczają się zwykle do wplatania w wypowiedzi słów „głód” i „mord”. Jest… cudownie! Właśnie o taką eksplorację nieznanych części galaktyki mi chodzi!
Najlepsze jest jednak to, że – czy nam się to podoba, czy nie – będziemy musieli nauczyć się dogadywać z obcymi. Bez nich sobie nie poradzimy, bo zlecają nam różne zadania, za które zdobywamy pieniądze, oferują ulepszenia i naprawy statku czy lekarstwa dla załogi. A te się przydadzą - wystarczy nieco mocniej przyziemić lądownikiem i wstrząśnienie mózgu albo złamana kończyna murowane. A im bardziej obcy nas lubią, tym chętniej dzielą się swoją wiedzą, opowiadając o artefaktach, które znajdujemy albo oferując wskazówki. Będziemy zatem zawierać sojusze, ale też zyskamy nowych wrogów, bo poszczególne rasy mają swoje zatargi, a prędzej czy później zostaniemy zmuszeni do opowiedzenia się po którejś ze stron konfliktu.
Żeby nie było zbyt różowo, The Long Journey Home cierpi na parę mankamentów. Proceduralnie generowany wszechświat gwarantuje, że każda kolejna rozgrywka będzie inna od poprzednich. Zarówno jeśli chodzi o rozkład planet, jak i nasze przygody. Niestety ma to swoją cenę, bo w pewnym momencie światy zaczynają się powtarzać, a im dalej lecimy, tym częściej pojawia się myśl: „Hej, ja już tu byłem”. Same układy też zaczynają po pewnym czasie nudzić, bo zawsze schemat jest ten sam. Sprawdzić planety, wybrać te, na których są potrzebne surowce, wylądować, zebrać je i przerobić na paliwo albo naprawić statek. Od czasu do czasu trafimy na ruiny, wrak bądź małą osadę, gdzie chwilę pogadamy albo znajdziemy coś ciekawego. Poza tym nic więcej, a podobnie jest z bazami orbitalnymi.Najbardziej jednak cierpi załoga, która została zredukowana do roli surowca niezbędnego, by statek mógł funkcjonować. Na początku myślałem, że element ten będzie bardzo dopracowany, bo już na etapie doboru ekipy możemy poznać ciekawe postacie. Zawodowa astronautka, u której zdiagnozowano nieuleczalnego raka i pozwolono wyruszyć w ostatnią podróż. Pilot lądownika, który uważa, że ludzkość nie dorosła jeszcze do podboju gwiazd. Albo wybitny naukowiec, o którym nikt nie słyszał, bo pracował przy najbardziej tajnych projektach rządowych.Aż chciałoby się dowiedzieć o nich czegoś więcej, zresztą ciągle komentują bieżące wydarzenia, wyrażają swoje opinie o poszczególnych decyzjach, nawet rozmawiają między sobą. Bardziej przypomina to jednak biurowe konwersacje przy dystrybutorze z wodą – nic ciekawego z nich nie wynika i szybko zaczynają się powtarzać. Brakuje też jakiegoś systemu morale, który wpływałby na ich działania.W trakcie jednej z rozgrywek zostały mi na pokładzie dwie osoby, statek praktycznie nie miał paliwa i wszystko wyglądało źle. Na dodatek straciłem lądownik, więc nie było jak zebrać surowców potrzebnych, by zapełnić bak. Wtedy nagle podleciał do mnie statek obcych, którzy dali mi zlecenie – zrzucić bombę na świat zamieszkiwany przez inną rasę. Nie mając wyboru, przyjąłem misję i wymordowałem całą populację planety. Przed jej zrzuceniem pojawiły się komentarze, że to złe, ale nic za tym nie poszło. Nikt się nie załamał, nikt nie odmówił dalszej pracy. Może This War of Mine jest grą zupełnie inną, ale tam też pojawiał się element ludzki i po czymś takim ktoś mógłby nawet popełnić samobójstwo. A The Long Journey Home wiele by zyskało na takim systemie.To wszystko powoduje, że kiedy członkowie załogi giną - a ginąć będą często - nie odczuwa się jakiejś straty. Mi ani razu nie udało się doprowadzić kompletu do domu, ale każdą śmierć kwitowałem jedynie słowami: „No trudno, mam jeszcze trzech”.Mimo tych niedociągnięć - niektórych wynikających z charakterystyki gatunku, innych z podjętych decyzji - nie można powiedzieć, że gra Daedalic Studio West jest słaba, niedopracowana czy nudna. Wręcz przeciwnie, dzieje się tam tyle, że od początku do samego końca wszystko trzyma w napięciu. Surowców ciągle brakuje, załoga choruje, odnosi rany i ginie, a systemy statku ciągle się psują – tym częściej, im dłużej trwa nasza podróż. Niektóre z tych elementów naprawimy sami, inne wymagają wizyty w bazie obcych. I często stajemy przed decyzją – nadłożyć drogi, zużyć cenne paliwo, ale naprawić ten skaner, czy jednak lecieć dalej licząc, że na ślepo trafimy na planetę z potrzebnymi surowcami. Albo czy ostatnie pieniądze wydać na naprawę statku, czy kupić lekarstwo dla chorego członka załogi?
Jeśli nie jesteście fanem gatunku, The Long Journey Home nie przekona was do zmiany zdania. Gra cierpi na większość problemów, z którymi trzeba się pogodzić chcąc grać w kosmiczny survival połączony z eksploracją. Jeśli natomiast lubicie tego typu zabawę, a No Man’s Sky okazało się dla was rozczarowaniem – śmiało kupujcie ten tytuł, bo Daedalic dysponując dużo mniejszym budżetem i bez wsparcia giganta, pokazało, że można to zrobić dobrze już na start, a nie kolejnymi łatkami po premierze.