The Division to nie Destiny. Naprawdę

The Division to nie Destiny. Naprawdę

The Division to nie Destiny. Naprawdę
Maciej Kowalik
24.02.2016 13:20, aktualizacja: 24.02.2016 14:52

O tym czemu porównywanie tych dwóch gier nie tylko nie ma sensu, ale jest krzywdzące dla każdej z nich.

Internet lubi uproszczenia. Nikt nie ma czasu na czytanie, nikt nie ma czasu na granie. Jest fajny obrazek, to podaję go dalej. Ma dużo lajków, czyli musi być prawdą. Nie muszę grać. Po prostu wiem.

Dziennikarze zdający relację z pokazów nowej gry lubią natomiast porównać ją do czegoś, co odbiorca już zna. W ten sposób wyrabiają kontekst dla swoich wrażeń, bez konieczności grzęźnięcia w szczegółach. Stąd od jakiegoś czasu wszystkie małe "rogaliki" to "gry w typie Don't Starve", każda strzelanina TPP polegająca na systemie osłon, to klon Gears of War, a survival MMO we Wczesnym Dostępie na Steamie trzeba jakoś skonfrontować z DayZ. Ile w tym prawdy? To rzecz względna, zależąca od danej gry. Ale trudno bardziej rozmijać się ze zdrowym rozsądkiem niż w zajadłych porównaniach Destiny z The Division. A i tak powyższy obrazek udostępniano na potęgę.Dla sportu można się oczywiście pobawić. Obie gry to strzelaniny z elementami MMO, w których sednem frajdy jest wyruszenie w świat, by kopać tyłki, kolekcjonować coraz lepsze uzbrojenie i ciuszki oraz rozwijać bohatera. I najlepiej robić to w kooperacji z innymi graczami - znajomymi lub nie. Zaryzykuję też stwierdzenie, że w obu przypadkach fabularna kampania jest tylko przygrywką przed endgame'em, w którym maksymalnie dopakowane postacie przenoszą rozgrywkę na inne poziomy.Wiemy, że to prawda w przypadku Destiny. Pomysły Ubisoftu na to, co gracze będą robić, gdy obejrzą już napisy końcowe to wciąż zagadka. Destiny ma kilka rodzajów aktywności, w których koronne role odgrywają długie i trudne raidy, które podobnie jak strike'i i zwyczajne misje odgrywa się po wielokroć, by farmić lepsze bronie i przedmioty. Bety The Division pokazały, że podobnie będzie i tu.Zdziesiątkowany przez plagę Manhattan to miejsce, w którym roboty dla agentów nigdy nie zabraknie. Kolejne mniejsze lub większe zadania wykwitają jak grzyby po deszczu. Zwykle nie są szalenie ekscytujące, ale w jakiej podobnej grze takie misje z generatora są niesamowitymi przeżyciami?

Spokojnie, tam musi być coś więcej. Nie wierzę, że Ubi nie chowa w rękawie żadnych asów pod postacią dużo poważniejszych akcji. To by było zwyczajnie niepoważne. Zwłaszcza, gdy opóźnienie premiery dało Francuzom mnóstwo czasu na wyciągnięcie wniosków z krytyki gry Bungie. Destiny zresztą wciąż dostaje w kość od swojej społeczności. Na czym się uczyć jak nie na błędach innych?Ale wróćmy do tematu. Destiny i Division mają ze sobą wiele wspólnego, ale tylko do momentu, gdy teoretyzujemy sobie z nudów i z dala od konsoli. Gdy nie chwycimy w łapy pada. Przed kontaktem z pierwszą betą Division sam byłem uprzedzony. Tyle gadało się o podobieństwach, że po wielu, wielu godzinach włożonych w grę Bungie nie miałem ochoty na powtórkę z rozrywki. Tyle tylko, że wcale jej nie dostałem. Jak ktoś, kto grał w oba tytuły może na poważnie twierdzić, że są do siebie podobne?Przecież trudno o dwie bardziej różne strzelaniny. W jednej jesteśmy w zasadzie kosmicznym półbogiem, który potrafi latać, ciskać bomby wysadzające w powietrze hordy przeciwników i bez strachu wskakuje w największy tłum wrogów, by przywalić im jak nie atakiem obszarowym, to chociaż każdemu strzelić strzała z piąchy. Twarzą w twarz - tylko ja, ty, twoja armia i moje supermoce.Robi to w przepięknie obcych okolicznościach przyrody. A gdy pourywa już głowy maluczkim i ich dowódcom, zmierzy się z demonem wielkości wieżowca. Skracam i upraszczam, ale taki jest duch tej gry. Destiny to kolorowy wygrzew, w którym łatwo zapomnieć o tym, na jaką świecącą pierdółkę aktualnie polujemy. To piekielnie efektowny FPS. Dynamiczny i pozwalający się wyżyć, choć bardziej w duchu Halo niż Call of Duty. A wszystko, co w nim najlepsze jest poza trybem fabularnym.Z drugiej strony mamy wolniejszą strzelaninę TPP, w której podstawową taktyką jest chowanie się za osłonami i flankowanie przeciwników. Ewentualnie wywabienie ich z kryjówki granatem czy skupionym ostrzałem. Lub - w wariancie optymistycznym - wdrapanie się na pobliski daszek i wystrzelanie ich jak kaczki, gdy przewaga wysokości sprawi, że nie będą mieli się gdzie schować.Nie da się grać w Destiny w ten sam sposób co w Division. I vice versa. Gra Ubisoftu to rzecz bardziej taktyczna. Fani Destiny mogą teraz krzyknąć "nudniejsza" i mogę ich zrozumieć. Choć mi akurat obie filozofie starć odpowiadają tak samo. Uwielbiam czuć swoją potęgę w Destiny walcząc z tymi dziwacznymi stworami, ale ostrzę też sobie pazurki na współpracę, oszczędzanie amunicji i śmiganie od odsłony do osłony w The Division. Jest w tym przecież coś z Ghost Recona, jednej z moich ulubionych serii.

Oczywiście, że w obie gry chcą utrzymać gracza przed ekranem dzięki łańcuszkowi "zrób misję, zbierz loot i doświadczenie, rozwiń bohatera i broń, idź robić misję", ale myśląc, że dzięki temu stają się do siebie bliźniaczo podobne prędko dojdziemy do wniosku, że w sumie wszystkie podzielone na rundy bijatyki są swoimi klonami. Jak szaleć, to szaleć. A porównanie Destiny do Diablo 3 to mniejsze czy większe szaleństwo?

The Division to też zupełnie inny klimat rozgrywki. Nowy Jork naprawdę wygląda tu przygnębiająco. Zwłaszcza, gdy system pogody trochę zaszaleje fundując nam rzęsisty deszcz zaraz po opadach śniegu. Ciała na ulicach. Pozbawieni środków do życia ludzie proszący o pomoc. Jakieś drobne sprzeczki, które pojawienie się uzbrojonego gracza natychmiast przerywa. Na mnie robi to spore wrażenie i samo w sobie jest motywacją do tego, by przejść się te kilka przecznic do kolejnej zaginionej osoby. Jak sensownie zderzyć to z kosmicznym rodeo jakim jest Destiny? Nie da się.Jednym z argumentów na rzekome podobieństwo produkcji Ubisoftu i Bungie jest wyciągnięcie na wierzch elementów RPG, które decydują o skuteczności ostrzału. Headshoty w obu grach potrafią zabić, ale nie zawsze. Częściej zadają po prostu dużo większe obrażenia niż strzał w inną część ciała. To nie musi się podobać, faktycznie jest dość prymitywne. O ile jakoś dało się znieść w Mass Effecie, który był przede wszystkim grą RPG, a w drugiej kolejności namiastką strzelaniny, to w obu "grach na D" ten porządek jest odwrócony. Ale czy to naprawdę wielki problem? Gdy zauważyłem, że przeciwnicy na pewnym poziomie w Division nie kłaniają się headshotom po prostu kupiłem lepszą broń, dopakowałem ją lepszą amunicją i wszystko wróciło do normy. Co przypomina mi o braku klas postaci w tej grze - kolejna bardzo duża różnica w stosunku do Destiny, która w efekcie może oznaczać masę czasu oszczędzonego na grind misji innymi swoimi bohaterami, byle móc wyposażyć je w klasowe uzbrojenie.A co sądzicie o trybach PVP? Destiny ma ich sporo, czekają odseparowane od innych rozrywek w Tyglu. The Division czystego team deathmatcha i innych evergreenów nie ma, ale ma swoje Dark Zone'y. To elektryzujące miejsca i potencjalnie kopalnia niesamowitych scenariuszy. Bo to czy gracze rzucą się sobie do gardeł zależy tylko od nich. Nie ma żadnych reguł. Im więcej czasu tam spędzałem, tym bardziej mi się to podobało. Nawet jeśli nie raz i nie dwa moja wrodzona ufność została zdradzona.Ale pokazana w becie zabawa znów musi być tu fundamentem dla czegoś większego. Ubi musi ingerować w zasady DZ, urozmaicać je chociażby ograniczonymi czasowo wydarzeniami i nowymi trybami. Bez regularnych zastrzyków nowinek, Dark Zone długo nie pożyje. Bez solidnego PvP konstrukcja może się zawalić, a gracze uciec. Ale sam pomysł, nawet w tak surowej formie jest świetny. A walka z innymi, zwłaszcza grupa na grupę, znów przyjemnie pachnie taktycznymi rozkminami z Ghost Recon.

Choć widziałem też głosy, że to reinkarnacja multiplayera z Gears of War. Widzicie, wszystko da się sprowadzić do jakiegoś wspólnego mianownika. Ale jaki to ma sens?

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)