The Dark Pictures: The Devil in Me - recenzja na PS5. Wciąga jak diabli
W osobistych rankingach produkcje z cyklu The Dark Pictures klasyfikuję jako "muszę w to zagrać, bo się uduszę". Gram i się nie duszę, ale za to moje postacie giną na różne sposoby – a na końcu zbieram własną szczękę z podłogi i jestem zadowolona. W przypadku The Devil in Me również otrzymałam to, czego chciałam.
23.11.2022 | aktual.: 07.03.2023 12:47
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W drugiej połowie XIX wieku żył w Chicago niejaki Herman Webster Mudgett. Błyskotliwy i przedsiębiorczy delikwent błyskawicznie zjednywał sobie sympatię otoczenia. Mudgett wybudował dom, który później przerobił na hotel, gdzie zaczął przyjmować turystów. W budynku miało znajdować się mnóstwo sekretnych przejść, ruchomych ścian i narzędzi tortur. Jak nietrudno się domyślić, nie pojawiły się tam one przypadkowo.
W pewnym momencie pod sufitem hotelu zrobiło się już na tyle nierówno, że wymiar sprawiedliwości osądził Mudgetta i skazał go na śmierć. Właściciel przybytku przyznał się do 27 zabójstw, a i tak była to podobno jedynie kropla w całej wannie jego dokonań. Ostatecznie zapisał się na kartach historii jako pierwszy seryjny morderca w historii USA. The Devil in Me łączy ten przypadek z czasami współczesnymi. Grupka filmowców robi dokument o Mudgecie. Wkrótce pewien anonimowy dżentelmen zaprasza ich na wyspę, by pochwalić się im repliką osławionego hotelu. Kopia zawiera wszystkie "zabawki", które miał oryginał – i te także nie znalazły się tam wyłącznie w celach dekoracyjnych.
Pan Kurator w formie
Dreszczowce od Supermassive Games cenię przede wszystkim za absorbującą fabułę z gęstym jak klej do płytek klimatem. To wszystko sprawia, że od tych produkcji po prostu nie da się oderwać. Część kończąca pierwszy sezon nie zawodzi pod tym względem. Trudno mi jednoznacznie ocenić, czy w aspekcie historii jest lepiej, gorzej czy tak samo w porównaniu z do tej pory wydanymi tytułami od Brytyjczyków, ale pewnym jest, że The Devil in Me pochłania bez reszty. Pamiętam swoje rozczarowanie wydanym w tym miesiącu The Chant – dawno nie miałam do czynienia z tak mdłą produkcją. Miałam nadzieję, że nowa część Antologii z panem Kuratorem spełni moje oczekiwania – i nie myliłam się.
W parze z angażującym i emocjonującym wątkiem fabularnym pomyka oczywiście garstka wyrazistych postaci. Tradycyjnie wcielamy się kolejno w każdego z bohaterów, a do naszych głównych zadań należą eksploracja terenu i podejmowanie decyzji. I to dzięki tym ostatnim albo wychodzimy z tarapatów cało, albo w ogóle. Tytuły od Supermassive bardziej się ogląda, niż w nie gra – do tej pory za każdym razem otrzymywaliśmy coś w rodzaju interaktywnego filmu. Nie żeby mi to przeszkadzało; przeciwnie, zawsze pasowała mi ta formuła. Natomiast osoby, które podchodzą sceptycznie do prospektu "oglądania" gry, mogą mieć powody do zadowolenia: twórcy już wcześniej zapowiadali, że w finale pierwszego sezonu Antologii postawią na większą interaktywność – i tak też zrobili.
Sport to zdrowie
Tym razem produkcja stawia przed nami parę zagadek. Polegają one głównie na kombinowaniu, w jaki sposób dostać się z punktu A do punktu B. I tu do głosu dochodzą możliwości wspinania się, przesuwania dużych obiektów czy skakania. Oczywiście wszystko to nadal robimy w ograniczonym zakresie, to znaczy wyłącznie w momentach zaplanowanych przez twórców. Najbardziej wart docenienia wydaje się być fakt, że w The Devil In Me pojawiła się mechanika biegania – do tej pory mieliśmy jedynie do czynienia z przyspieszonym chodzeniem, a to jednak nie do końca to samo.
Twórcy zadbali ponadto o prowizoryczny ekwipunek dla każdej postaci. Na przykład jeden bohater dysponuje zapalniczką, inny kijkiem, a jeszcze inny urządzeniem do nagłaśniania dźwięków otoczenia. To w sumie również ubogaca rozgrywkę, choć nie uważam, że ten element jest koniecznością w tego typu produkcjach.
Poza tym standardowo mierzymy się z Quick Time Events – podczas intensywniejszych momentów musimy szybko wciskać określone przyciski. Tę mechanikę trochę odświeżono: tuż przed wyświetleniem się przycisku na ekranie widzimy ikonkę zapowiadającą najbliższy ruch postaci. Powróciły też sekwencje symulujące bicie serca bohatera. I jak miało to miejsce wcześniej, także i tym razem można pogrzebać w ustawieniach i dostosować QTE do swoich preferencji, na przykład poprzez wyłączenie limitu czasowego. Opcje ułatwień dostępu nie są aż tak rozbudowane, jak w przypadku The Quarry, ale ważne, że są.
I to znaczy przyskrzynić kogoś
Zarówno postacie, jak i hotel i jego obejście, wyglądają nieźle. Doceniam jakość tekstur i dopracowaną grę światła. Po raz kolejny zadbano o szczegółową mimikę twarzy bohaterów, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy nie stanęli tutaj na wysokości zadania. Natomiast w wizualną tragedię komponują się krzaki i źdźbła trawy, ale z nimi szczęśliwie mamy na czynienia jedynie w ograniczonym zakresie.
Generalnie The Devil in Me działa przyzwoicie – oczywiście nie jest tak, że problem spadku liczby klatek w ogóle nie dotyczy tej produkcji. Od czasu do czasu brak płynności daje się we znaki podczas przechodzenia z jednego ujęcia kamery na drugie – czasem wygląda to tak, jakby ktoś w tym miejscu wyciął siekierą parę klatek albo wygryzł je zębami. Na szczęście tego typu zjawiska mają miejsce rzadko.
Największy problem miałam z czymś zupełnie innym. Odniosłam wrażenie, że zwiększenie interaktywności gry nieco pogorszyło jej jakość techniczną – nie wszystko działa tu tak, jak powinno. Jeden z przypadków dotyczy przesuwania skrzyni, na którą postać ma się wdrapać. Raz nieuważnie zahaczyłam tą skrzynią o filar – i to wystarczyło, by przemieszczany obiekt "wpił się" w ten filar. W żaden sposób nie można było tego już dalej ruszyć i trzeba było resetować poziom.
Co ciekawe, to nie zakończyło sprawy. Przy drugiej próbie okazało się, że znowu źle postawiłam skrzynię – na tyle źle, że bohater podczas skoku zaklinował się na "amen" pomiędzy tym obiektem a ścianą. Rozłożył ręce i tak zastygł w bezruchu – i tylko sobie mrugał. I znowu potrzebny był resecik. Usterka miała miejsce tylko w tym konkretnym momencie i najprawdopodobniej Wam nie zdarzy się to w ogóle, bo nie macie w zwyczaju przesuwać skrzyń tam, gdzie nie powinniście. Ale pewnie zauważycie inne smaczki. Do tego dorzucę jeszcze, że kamera potrafi miejscami niemile zaskoczyć – i w przenośni, i dosłownie. To akurat problem nienowy w grach od Supermassive.
Pobyt obowiązkowy
Nowością nie jest również, że w cyklu The Dark Pictures nie ma polskiego tłumaczenia. The Quarry miało napisy w naszym języku, natomiast Diabeł takowymi nie grzeszy. Nie uważam tego za jakąś dużą przeszkodę – osoby znające podstawy języka obcego nie powinny mieć trudności ze zrozumieniem dialogów; a poza tym bądźmy szczerzy: i tak bardziej chodzi tu o oglądanie niż o czytanie. Tytuł może się natomiast pochwalić udanym angielskim voice actingiem – aktorzy ponownie stanęli na wysokości zadania.
Brytyjski deweloper zaserwował fanom solidne zamknięcie pierwszego sezonu Mrocznych obrazków. Do największych atutów The Devil in Me należą fabuła, pełna napięcia atmosfera i wyraziste postacie; tytuł cechuje też przyzwoita oprawa wideo. Niestety trochę usterek technicznych także się tu znalazło, ale na szczęście ci nieproszeni goście pojawiają się w hotelu dość rzadko. Natomiast Was serdecznie tu zapraszam – tylko wybierajcie mądrze, bo inaczej Wasze postacie "zabawią" tu odrobinę dłużej, niż by tego chciały.
Grę testowaliśmy na PS5. Kod recenzencki dostarczył wydawca.
- fabuła!
- stale rosnące napięcie
- postacie i voice acting
- toporne zmiany ujęć
- praca kamery
- inne usterki techniczne