The Club - recenzja
Bizarre Creations znamy przede wszystkim ze świetnie wykonanych gier z serii Project Gotham Racing oraz wciągającego Geometry Wars. Każdy deweloper jednak w pewnym momencie szuka jakiejś innowacji dla swoich projektów i zaczyna tworzyć coś nowego i interesującego. Tak samo było z programistami Bizarre, którzy to porzucili znany schemat gier wyścigowych i postanowili spróbować swoich sił w bardzo popularnym obecnie gatunku shooterów. Mając tak dużą konkurencję na rynku chcieli spróbować nas czymś zaskoczyć i tak właśnie powstał The Club.
06.05.2008 | aktual.: 30.12.2015 14:13
Niestety, o ile idea stojąca za tym tytułem podobała mi się, gdy mówili o niej sami twórcy czy też, gdy widziałem krótkie trailery, to gdy sam zasiadłem do gry okazało się, że sama rozgrywka to za mało. The Club próbuje być współczesną produkcją 3D z duchem starych, old-schoolowych shooterów. W dodatku bardzo silnie widać, że Bizarre pracowało wcześniej nad wyścigami. Próby wplecenia w mechanikę strzelaniny elementów wyścigu czy też punkty za styl to praktycznie przeniesienie Project Gotham Racing na pole bitwy. Tutaj nie tylko liczy się ilu wrogów zabijemy, ale również jak szybko tego dokonamy i w jakim stylu. Za każdego zastrzelonego przeciwnika otrzymujemy punkty, których liczba będzie zależeć od tego gdzie go trafiliśmy oraz z jakiej odległości został zdjęty. Jest jeszcze mnożnik, który z każdym kolejnym zabitym podskakuje o jeden i opada za każdym razem, gdy zbyt długo nie poleje się krew. Teraz zostało już tylko przebiec przez planszę zabijając wszystko, co się rusza i na końcu spojrzeć na tablicę wyników czy uzyskaliśmy najlepszy rezultat. To cała mechanika gry i choć jest ona zgodna z duchem zabawy arcade to powoduje, że The Club nie oferuje nam nic ciekawego i szybko staje się powtarzalnie nudna.
Niestety fabuła, a raczej jej brak również nie przekonuje do sięgnięcia po The Club. Początkowe intro daje nadzieję na to, że historia rozwinie się w trakcie gry, ale nic takiego nie następuje. Na początku dowiadujemy się, czym jest tytułowy klub i dlaczego chcemy do niego należeć. Jeśli na przykład świetnie wyszywasz na drutach to zapisujesz się do takiego kółka zainteresowań, gdzie będziesz mógł rywalizować w robieniu najlepszych serwetek czy swetrów. Tutaj mamy podobny klub tylko dziedzina inna, jest to jak możecie się domyślać sztuka zabijania. Na tym wstęp się kończy i przechodzimy do zabawy.
Wybieramy jednego z ośmiu zabójców, z których każdy ma jakąś ukrytą agendę, żeby stanąć do walki na arenach. Mamy tu rosłego Rosjanina Dragova, który przedstawiony jest praktycznie jak Stallone w Rockym biegający na mrozie z pniami na karku, z tą tylko różnicą, że tutaj przelatują rakiety. Inni zaproszeni do klubu to: hazardzista Finn, policjant Renwick, działający pod przykrywką agent Kuro czy też człowiek-zwierze Nemo. Co prawda od początku mamy dostęp jedynie do 6 postaci, ale pomimo różnic w statystykach (szybkość, siła, wytrzymałość) nie mamy specjalnie potrzeby czy ochoty na dalszą walkę, gdy już przejdziemy grę naszym wybrańcem. Ewidentnie czuje się tutaj niewykorzystany potencjał, ponieważ filmik ukazujący zakończenie historii dla danego bohatera to za mało, żeby ktokolwiek zmuszał się do przechodzenia całego turnieju ponownie.
Tak, dobrze zrozumieliście - cała fabuła to dwa filmiki, a przejście głównego trybu dla pojedynczego gracza to raptem 4 godziny. Co gorsza, pomimo, że turniej to tak naprawdę 5 różnych typów zawodów to rozgrywka ogranicza się do dwóch. Nie ma przecież znaczenia czy musimy po prostu dotrzeć do wyjścia, czy dokonać tego w określonym czasie, a może po prostu obiec plansze w kilka okrążeń. Jedyne, co musimy w trakcie robić to biec i strzelać, bo inaczej po prostu zginiemy czy wyczerpiemy limit czasowy. Pozostałe dwa tryby są tak zaskakująco podobne do siebie, że gdyby nie informacja w grze nie wiedziałbym, że w ogóle czymś się różnią. Zasadniczo musimy przeżyć do końca czasu, nie wybiegając spoza danej strefy na dłużej niż 5 sekund, bo inaczej zdetonowane zostaną ładunki wybuchowe, które mamy wszczepione pod skórę. Oczywiście z każdej strony napierają przeciwnicy, więc nie pozostaje nam nic innego jak walczyć o przetrwanie.
Jak widzicie Bizarre ewidentnie próbuje nam sprzedać tę samą mechanikę na kilka różnych sposobów, co niestety nie bawi. Jasne możemy wielokrotnie podchodzić do tych samych plansz, a ponieważ położenie przeciwników oraz bonusowych celów, które podnoszą mnożnik, się nie zmienia, więc wystarczy wyuczyć się pewnych działań na pamięć by uzyskać najlepszy możliwy wynik. Pytanie tylko, po co? Jeśli nie macie obsesji na punkcie bycia pierwszym, to nie odblokowujemy w tej grze tak naprawdę nic, dla czego warto by powtarzać dany poziom. Nie otrzymujemy żadnych dodatków poza playlistami złożonymi z kilku plansz z turnieju, w których znowu możemy pobijać rekordy. Niestety sama rozgrywka jest płytka, co powoduje znudzenie, a nawet niechęć, jeśli dłuższy czas spędzamy biegając i strzelając. Na plus muszę nadmienić, że przejście każdej z plansz zajmuje nie więcej, niż kilka minut, więc nadaje się na krótkie odstresowujące sesyjki.
Wizualnie gra prezentuje się przyzwoicie, przy czym przyjęty tutaj styl opuszczonych, zniszczonych czy brudnych miejscówek jak najbardziej pasuje klimatem do tego rodzaju klubu. Odwiedzimy niemiecką hutę stali, wąskie uliczki Wenecji, zamknięty magazyn, posiadłość, bunkier, a na końcu trafimy nawet do strefy wojny. Swoją drogą w ostatniej miejscówce możemy trafić na żółto-granatowe pociągi, takie same, jak te używane przez PKP, więc niedaleko nam do pola bitwy. Szkoda tylko, że plansze najczęściej są niewielkich rozmiarów i sporą część gry przemierzamy wąskimi korytarzami, którymi możemy biec tylko do przodu. Tutaj znów przypominamy sobie, z czego słyną panowie z Bizarre, bo tak naprawdę mamy wrażenie biegania po wyznaczonych trasach, dokładnie jak na wyścigach. Jeśli chodzi o postacie to nie mam im nic do zarzucenia, choć chętnie zobaczyłbym lepszą animację czy też większą różnorodność przeciwników, ale nie ma z tym takiego problemu, ponieważ rozgrywka jest na tyle dynamiczna, że nie zauważamy nawet, kogo zabijamy.
Całkiem odwrotnie jest w trybie multiplayer. Zaczynając od split-screena po typową grę online, plansze po prostu utrudniają całkowicie zabawę, ponieważ ewidentnie są stworzone do gry w pojedynkę. Mapki, na których przyjdzie nam walczyć drażnią swoim zamknięciem i trudnością w poruszaniu się. W dodatku podczas gry w 4 na split-screenie zapewne, aby gra chodziła płynnie, kamera zbliża się do postaci, którą prowadzimy, co wzbudza wrażenie klaustrofobii. Powoduje to, że jeszcze trudniej odnaleźć słabo oznaczone przejścia czy też wąskie korytarze i automatycznie doprowadza grających do frustracji. W trakcie zabawy online na sile straciły również bronie znane z trybu dla pojedynczego gracza. Często potrzebujemy wpakować w gracza kilka magazynków, choć w singlu ta sama broń potrafiła zabijać kilkoma pociskami. Mamy tutaj dostępnych 8 trybów zabawy, przy czym tylko jeden nawiązuje do systemu zdobywania punktów i naliczania mnożnika, jaki był w singlu. Pozostałe tryby to, znane nam już z miliona innych produkcji, zabawy typu każdy na każdego lub drużynowa eksterminacja. Nie muszę więc chyba wspominać, że znalezienie kogoś na serwerach graniczy niemal z cudem.
Tytuł próbuje się bronić przede wszystkim swoim dynamizmem. Tutaj naprawdę odczuwamy presję podczas gry - każda chwila zastanowienia, próba wymyślenia strategii może się skończyć utratą życia. Wrażenie nieustannej pogoni powoduje, że The Club to tak naprawdę czysty zastrzyk adrenaliny. Stąd też świetnie sprawdza się, na krótkie sesje. Niestety im dłużej gramy tym bardziej odczuwalna jest schematyczność rozgrywki co powoduje znudzenie. Ostatecznie, jeśli nie macie obsesji na punkcie podkręcania wyników i walki do upadłego, aż nie będziecie widzieli swojego imienia na pierwszym miejscu w rankingu to nie ma powodów, żebyście kupowali The Club.
Ocena: 6
Plusy: +dobra na krótkie sesje +dynamizm +klimatyczne miejscówki
Minusy: -powtarzalność = nuda -brak fabuły -zbyt krótka
The Club (PC)
- Gatunek: strzelanina
- Kategoria wiekowa: od 18 lat