Super Mario Superstars, Metroid Dread i odświeżona Zelda [Recenzje]
Czasem brakuje czasu, kiedy indziej ktoś ma urlop, a kupka wstydu, również u nas, rośnie. Dlatego ruszamy z nowym cyklem zatytułowanym PolyShorty. Czyli krótkie, acz treściwe recenzje, które z różnych powodów nie zdążyły pojawić się na naszych łamach przy okazji premier.
Dziś porcja potrójna, za to od jednego dostawcy: Nintendo.
Mario Party Superstars
W telegraficznym skrócie: Super Mario spotyka Monopoly. Czyli przy okazji propozycja z tych, których na rynku bardzo brakuje – gier imprezowych. A tu imprezę mamy już w tytule. Dla nowicjuszy to zestaw idealny. Dostajemy pięć plansz (to naprawdę jest planszówka: z rzutem kością i skakaniem po polach!), które pojawiły się na przestrzeni lat na różnych konsolach Nintendo. Wszystko zostało oczywiście dopieszczone do dzisiejszych standardów, więc o pikselozie mowy nie ma. Dla nowicjuszy to zupełnie nowe doświadczenie, dla weteranów serii, przyjemny powrót do przeszłości.
Poza skakaniem po planszach otrzymujemy w zestawie ponad 100 mini gierek. Czego tu nie ma. Stworzymy tort, pospychamy przeciwników z rozpadającej się planszy, będziemy się ścigać, grać w piłkę albo spróbujemy złapać jak najwięcej Goomba w klatce. Na nudę narzekać nie sposób.
Problemy? W porównaniu z Super Mario Party z 2018 r. otrzymujemy znacznie mniej postaci. Mniej zmiennych wpływających na kostkę. I odnoszę wrażenie, że posiadając jedną z tych gier, apetyt na marianową wariację na temat wspólnego grania w Monopoly też jest nieco mniejszy. Na koniec warunek konieczny. Żeby w którekolwiek Super Mario Party bawić się najlepiej, niezbędna jest ekipa do grania. Zabawa w pojedynkę nie ma tu większego sensu, a i z rozgrywką online bywa różnie.
Ocena: 3,5/5
Metroid Dread
Kolejny dowód na geniusz magików Nintendo. W metroidvaniach pozornie widzieliśmy już wszystko. Tu naprawdę trudno o zaskoczenia. Tak przynajmniej mi się wydawało. Metroid Dread fabułę ma pretekstową, więc nie traćmy czasu. Kluczem jest tu rozgrywka. I poczucie notorycznego zaszczucia. Przez cały czas po piętach depcze nam robot EMMI, którego nie sposób pokonać. Trzeba kombinować. I znalezienie odpowiedniego rozwiązania daje dziką satysfakcję.
Owszem, trzeba się nabłądzić i być uważnym, ruchów bossów uczyć w zasadzie na pamięć, mieć do tego anielską cierpliwość. Ale kiedy już wszystko wskoczy na swoje miejsce, powtórzę się, dzika satysfakcja. Granie w Metroid Prime nosi w sobie znamiona masochizmu. Umierać będziemy wiele razy, ale nagrodą będą nie tylko momenty zwycięstwa, ale też odkrywanie kolejnych, bajecznych poziomów i notorycznych zmian w rozgrywce, które wspaniale się ze sobą zazębiają. Wszystko jest na mapach po coś i spełnia określony cel. Zero zapchajdziur.
Całość również wygląda, jak na możliwości konsoli Nintendo Switch, bardzo dobrze. Pierwszy plan jest przyjemny dla oka, a w pozornie sterylnych lokacjach, ciągle coś się dzieje w tle. O ile zdążycie w ogóle cokolwiek zauważyć, bo czasu jest tu niewiele na spokojną eksplorację. Dla niektórych może być to minus. Podobnie jak długość gry. Dla jednych 10 godzin będzie wystarczającym wynikiem, dla innych mnie. Ja pozostałem syty.
Ocena: 4,5/5
The Legend of Zelda: Skyward Sword HD
Nintendo opanowało do perfekcji odgrzewanie kotletów. I zazwyczaj uchodzi im to na sucho. W przypadku Skyward Sword sprawę nieco pokpili. Odświeżona Zelda była w dniu premiery droższa niż miało to miejsce w przypadku debiutu oryginału, do tego za opcję szybkiej podróży trzeba było dodatkowo zapłacić. Mówimy więc o problemach, których 10 lat temu Skyward Sword nie posiadało.
Na szczęście po przełknięciu tych łyżek dziegciu otrzymujemy kolejną wspaniałą przygodę z cyklu The Legend of Zelda, która poza sterowaniem, nie postarzała się ani trochę. Graficzny lifting udał się całkiem nieźle i dopiero na otwartych przestrzeniach widać, że mamy do czynienia z 10-letnią grą. Zmiany w interfejsie, nowy system zapisów, uwolnienie kamery i przyspieszenie dialogów nadały Skyward Sword nowej dynamiki. To duży plus, zwłaszcza dla tych, którzy oryginał uważali za nieco przegadany.
Specyficzny jest system walki, oparty o kontrolery ruchowe. I jeśli posiadamy klasycznego Switcha, możemy odpiąć joy-cony i pokonywać wrogów, tak jak miało to miejsce 10 lat temu. Jeżeli jednak gramy mobilnie lub jesteśmy właścicielami konsoli w wersji Lite, otrzymamy alternatywny system walki. Oparty na kompromisach i wymagający przyzwyczajenia się, ale działający, za co należą się brawa.
I na koniec najważniejsze. The Legend of Zelda: Skyward Sword HD nie straciło nic ze swojej magii. Nawet po 10 latach, otrzymujemy świat, który chce się zwiedzać. Nie przeszkadza linearność czy częsta korytarzowość. To po prostu przygoda warta przeżycia. Najlepiej w jakiejś promocyjnej cenie.
Ocena: 4/5