Strażnicy Galaktyki Vol. 2 - recenzja filmu. Uga czaka sequelaka
Jesteście gotowi na pierwszy rok, w którym zobaczymy nie dwa, a trzy filmy Marvela? Jeśli wszystkie utrzymają taki poziom, powinno być okej.
08.05.2017 | aktual.: 11.05.2017 09:25
Należę do najwyraźniej nielicznego grona osób, którym oryginalni "Strażnicy Galaktyki" nie przypadli do gustu. Tak po prostu. Być może właśnie w 2014 roku przyszło rozczarowanie odkryciem, że Marvel Cinematic Universe ma zamiar wyssać ostatnie soki ze swojej złotej formuły - myślałem, póki nie sprawdziłem, iż rozgrzewający mnie do czerwoności "Zimowy Żołnierz" jest dokładnie tego samego wieku. A może potrzebowałem różnorodności, jaką do współdzielonego świata przyniósł Netflix, by docenić familijny luz większości megahitów ze srebrnego ekranu. Albo zwyczajnie ekipa Star-Lorda nie miała szczęścia do "dnia i godziny". Teraz trochę mi głupio, że nie odświeżyłem "jedynki" przed wizytą w kinie. Bo na przekór zdecydowanej większości mam ochotę napisać, iż drugi wolumin jest... fajniejszy. Właśnie tak, nawet jeśli nie stricte "lepszy", bo reprezentujący finalnie niemal tę samą ligę, to na pewno fajniejszy.James Gunn zdecydowanie czuje swoją ferajnę, ma z nią fantastyczną chemię i na stanowisku reżysera pasuje tak perfekcyjnie, jak bracia Russo przy "Kapitanach". Choć od cudownych chłopaków wytwórni zdaje się mieć jeszcze większą swobodę twórczą. Tam, gdzie normalnie wystarczyłby tradycyjnie rozbrajający żart (odniesienia do Hasselhoffa i Pac-Mana to istne mistrzostwo), a zatem wzorem zeszłorocznego "Strange'a", Gunn idzie o krok dalej, przemieniając widowisko w stylizowaną kreskówkę. Sekwencja leśnej ciuciubabki Rocketa z najemnikami Yondu mogłaby służyć jako oryginalna odpowiedź na "teledyski" Quicksilvera z konkurencyjnych "X-Menów". Nie tylko ona, bo czołówka z roztańczonym Grootem (tym razem w skali Baby) zaprasza na słówko samego Deadpoola. Łatwo stracić dystans przy ilości zabawy, jaką proponuje "Vol. 2".
Nie oznacza to bynajmniej, że ten rozbrykany melanż popkultury lat osiemdziesiątych i współczesnej magii komputerów całkowicie odpuszcza psychologiczną rozbudowę tytułowej drużyny. Nie po to ze zwiastunów na widza zerka kojąco Kurt Russel, przedstawiając się jako ojciec Petera Quilla. Nie po to obserwujemy z rozdziawioną szczęką sypiące się dookoła Yondu ciała kosmicznych hultajów. Nie po to powraca grana przez piękną Karen Gillan Nebula. Wszak to nie przyjaciele, skoro cała komunikacja odbywa się krzykiem (przy takich wyzwiskach, jakie tylko umożliwia kategoria PG-13), tylko rodzina. Każda familia oferuje zaś walizkę problemów, z którymi prędzej czy później należy się zmierzyć. Nie bądźcie zdziwieni, gdy nagle gorzkawy finał coś tam Wam w środku delikatnie wykręci. Nawet "Strażnicy", jak widać, potrafią zaangażować emocjonalnie.Z tym elementem wiążą się także największe wady piętnastego filmu w uniwersum Marvela. Niedbale wyłożona ekspozycja (z żałosną "galerią obrazów", jaką ogląda Peter ze swoim ojcem), napisany na kolanie twist (o którym wie każdy, kto przez ostatnie dwa lata o "Strażnikach" cokolwiek czytał) oraz niepotrzebne podpowiedzi dla widza w momentach rzeczywiście poważnych, by przypadkiem nie odczuwał złych emocji. Dlatego nawet jeśli będziecie smutni, to bohaterowie i tak Wam przypomną, że teraz powinniście być smutni. Cierpi najbardziej postać Ego, bo z Kurta Russela zapamiętacie wyłącznie, że: a) cyfrowo go odmłodzono na potrzeby sceny retrospekcyjnej i ta technologia zaczyna coraz bardziej przerażać; b) miał wyśmienity żarcik w finale. To już lepiej wypada wroga rasa Suwerennych, dla których każda bitwa kosmiczna jest grupowym cioraniem na automatach. Z dźwiękami rodem z gierek lat osiemdziesiątych, rzecz jasna.
Ale to przecież tradycyjne zgrzyty marvelowiska. Od tego mieliśmy seriale (którym przy "Iron Fiście" nareszcie powinęła się noga), by te rozczarowania jakoś sobie wynagrodzić. W dużych widowiskach od dawna brakuje miejsca na nowe postaci, szczególnie te z niecnymi zamiarami. Wszak liczba lubianych przez nas bohaterów, jasnych lub ciemnych, jest już tak ogromna, iż za cud uważamy ich odpowiednie zbalansowanie ("Civil War"). "Vol. 2" ma zresztą podobny do ostatniego "Kapitana" roster. I jakimś cudem Gunn podkreśla wszystkich podopiecznych. Nawet jeśli Drax sprowadzony zostaje do naczelnego komika, a młodziutki Groot staje się przyszłą maskotką całej korporacji. Ja tylko przypominam, że w przyszłym roku drużynę Star-Lorda trzeba będzie upchnąć do jednego filmu z Avengersami. I w tym momencie nie jestem pewny, którzy na cross-overze ucierpią.Nowi "Strażnicy Galaktyki" zapewniają dwie i pół godziny wyśmienitej, nadal świeżej zabawy. W swoich własnych filmach wypinają się na większy patos trzeciej fazy Marvel Cinematic Universe. Lubią zabijać z uśmiechem na ustach, najlepiej do rytmu trzydziestoletnich hitów z radia. Podążają klasyczną zasadą amerykańskiej kontynuacji. Tylko u Gunna "więcej" rzeczywiście oznacza więcej. Dlatego Gamorra weźmie na ramię działko statku kosmicznego, a Yondu dopiero tutaj pokaże, co może zrobić ze swoją magiczną strzałą. "Wchodzicie do kina na własną odpowiedzialność" - wypadałoby napisać, ale to trochę tak, jak z kolejnymi "Szybko-wściekłymi". Przecież wiecie, że będziecie się wyśmienicie bawić.
Następny przystanek - "Spider-Man". O mamo.
Adam Piechota