Starlink: Battle for Atlas – recenzja. Przebudzenie zabawek
Moc jest silna w tych kawałkach plastiku.
Nie ma co zwlekać, skoro te słowa i tak padną. Starlink: Battle for Atlas to ubigra. Może nie aż tak bardzo klasyczna, bo paroma rzeczami zaskakuje, ale nadal rozpraszająca całą masą dodatkowych aktywności. Nadal opierająca się na prostym schemacie każącym powtarzać te czynności, co w pewnym momencie prowadzi do nie tyle znudzenia, co zmęczenia. Nadal też nie będzie to gra dla tych, co przedkładają fabułę nad mechanikę.
Platformy: PS4, Xbox One, Switch
Producent: Ubisoft Toronto
Wydawca: Ubisoft
Data premiery: 16.10.2018
Wersja PL: Tak
Grę do recenzji dostarczył wydawca. Graliśmy na PS4 Pro. Zdjęcia pochodzą od redakcji.
Bo jakże oklepanym jest motyw ziemskiego naukowca odkrywającego minerał pozwalający podróżować między systemami gwiezdnymi bez poświęcania na to kilkunastu pokoleń? Jakże oklepanym jest motyw zebrania przez niego grupy elitarnych pilotów jednocześnie będących stereotypowymi dziwakami? Bo są tutaj i przystojny luzak, który tak naprawdę ma problemy z samooceną, i były żołnierz sił specjalnych próbujący odnaleźć spokój wśród buddyjskich mnichów, i na pozór tylko obojętna obca; znalazło się nawet miejsce dla irytującego youtubera.W końcu, jakże oklepanym jest motyw przylotu do tytułowego systemu Atlas (właściwie to powrotu, ale to bez znaczenia) tylko po to, by zastać go kompletnie zniszczonym i zajętym przez Wielkiego Złego o nazwie, a jakże, Legion. Przewodzi mu, a jakże, mistyczny lider, który ma jakąś tam motywację do czynienia zła, ale w sumie ani przez chwilę gracza to nie obchodzi. I jakże oklepanym jest motyw walki z nim. Zaczynając od zera, zyskując nowych sojuszników i tak dalej.Proszę, w dwóch akapitach streściłem wam praktycznie całą fabułę Starlinka. Nie znajdziecie tu ani skomplikowanych wyborów moralnych, ani rozbudowanych bohaterów czy wielkiej tajemnicy, rozwikłanie której wbije was w podłogę. Ale też nie jest to tytuł próbujący być ambitnym dziełem z mistrzowską narracją; a już tym bardziej nie jest to tytuł dla osób szukających w grze czegoś więcej niż czystej, prostej przyjemności płynącej z totalnej rozwałki.Starlink to powrót do idei „toys to life”. Nasz statek to nie tylko zlepek poligonów na ekranie, ale prawdziwy model przyczepiony do uchwytu mocowanego na padzie. Każdy pilot ma swoją figurkę. Każda broń model przyczepiany do statku. Jak to działa?Parafrazując stary dowcip, statek kosmiczny składa się z pilota, kadłuba właściwego, skrzydeł i uzbrojenia. Wszystko to można łączyć w dowolne kombinacje uzyskując pożądany efekt dopasowany do stylu gry czy rodzaju przeciwnika. I robi się to „w locie”. Nagle wyskoczył lodowy przeciwnik? To podmieniamy rakiety mrożące na miotacz ognia. Przydałoby się więcej prędkości? To cyk, dwóje… to znaczy lżejszy kadłub albo skrzydła zapewniające bonus do przyspieszenia. Zamiast działa orbitalnego przydałaby się mocna tarcza? Spoko, jest pilot mający taką umiejętność specjalną.Dodatkowo do kadłuba i uzbrojenia możemy przypisywać moduły. Tutaj jest już standardowo – jeden powoduje szybsze zdobywanie punktów doświadczenia, inny mocniejsze obrażenia od zimna i tak dalej. Moduły te zapisują się w części, do której zostały zamontowane, więc nie trzeba potem męczyć się w ekwipunku czy dziesiątkach menusów. A nawet jeśli trzeba przenieść moduł z jednej części do drugiej, robi się to bardzo szybko i intuicyjnie. Gra też dość hojnie nimi obdarowuje, więc ładownia zapełnia się dość szybko.Odpowiadając zatem na pytanie – działa to bardzo dobrze, szczególnie w sytuacji, w której trzeba szybko przełączyć rodzaj uzbrojenia. Do tego, jeśli nasz statek zostanie zniszczony, możemy podłączyć nowy i zacząć w miejscu, w którym dostaliśmy po tyłku.Jak kształtuje się to cenowo? Zestaw startowy, w którym znajdziemy grę, statek, pilota i dwie bronie, kosztuje tyle co produkcja AAA na konsole. Do tego możemy dokupić kolejnych pilotów za około 50 zł od sztuki, zestaw dwóch broni za mniej więcej 35 – 40 zł i oczywiście nowy statek, w którym znajdziemy też pilota, za okolice 130 zł. Tak że jeśli ktoś chce mieć bogatszy zestaw, musi liczyć się z wydaniem dodatkowo kilkuset złotych.Ale ok, taka idea „toys to life”, choć nie ukrywam, że mam problem z tym, jak Ubisoft kombinuje z wyłącznością. Jeden model statku kupimy tylko w Targecie, drugi tylko w Gamestopie, co dla gracza z Polski jest w zasadzie nieosiągalne. Do tego wydawca nawiązał współpracę z Nintendo i na Switcha dostępny jest Fox McCloud z własnym statkiem i osobną minikampanią.Niby naturalne połączenie, bo w Starlinka gra się bardzo podobnie jak w Star Foksa (jest nawet barrel roll), tylko szkoda, że grając na PS4 czy Xboksie dostaję w pewnym sensie niepełny produkt, którego nijak nie mogę uzupełnić.Pomijając tego nieszczęsnego McClouda, zabawa daje niesamowitą wręcz frajdę. Każdym z dostępnych statków lata się bardzo przyjemnie i czuć różnice między nimi. Jeden będzie szybki i zwrotny, za to słabo opancerzony, drugi ociężały, ale wytrzymały. Walka to nic odkrywczego i opiera się na prostej mechanice żywiołów. Jeśli przeciwnik jest „ogniowy”, trzeba potraktować go bronią mrożącą i na odwrót.Ogółem broni jest pięć rodzajów – klasyczna kinetyczna, niedająca żadnych bonusów, ale też skuteczna na wszystkich. Do tego mrożąca, zapalająca, grawitacyjna i zastojowa. Wszystkie poza kinetyczną można łączyć w kombinacje dodatkowo zapewniające większe obrażenia. Moją ulubioną było trafienie przeciwnika rakietą zastojową, co go unosiło, a następnie poprawienie z działka cieplnego, co powodowało wybuch i obrażenia obszarowe. Sprawiało to wszystko jakąś dziwną satysfakcję na bardzo podstawowym poziomie, czego od dłuższego czasu brakowało mi w ogrywanych tytułach.Tylko szkoda, że po jakimś czasie przeciwnicy robią się monotonni. Niby mamy banitów, jakieś legionowe pokurcze, standardowych wojaków i giganty plus kilku pomniejszych bossów, ale szybko uczymy się sobie z nimi radzić a jakakolwiek taktyka ogranicza się do robienia uników i stosowania najskuteczniejszej kombinacji ataków. Nadal sprawia to frajdę, ale jeśli ktoś szuka w grach tylko wyzwania, Starlink nie jest dla niego.Szczególnie mocno widać to przy wspomnianych już bossach, których zawsze rozwala się wedle tego samego schematu – osłabić do momentu, aż odsłoni wrażliwy punkt i naparzać w niego czym się da. I nieważne, czy akurat walczymy w kosmosie z potężnym drednotem Legionu, czy na powierzchni planety ze zrzuconym tam przez niego Pierwszym.Czymże byłaby ubigra bez tych wspaniałych „ubizmów”, czyli po ludzku – rozpraszaczy? I tutaj musimy przyjrzeć się samemu Atlasowi. Ten składa się z 7 planet i przestrzeni między nimi. Przemieszczać można się swobodnie i po kosmosie, i po powierzchniach rzeczonych ciał niebieskich. A wszystko to wypełnione jest pierdołami.Tutaj baza piratów, tam jakiś wrak, gdzie indziej ruiny albo gniazdo pokurczy (tak naprawdę nazywają się chochlikami, ale moje lepiej pasuje) czy złoże minerałów. Jeśli ktoś lubi być odrywanym od głównego zadania, to w Atlasie poczuje się jak w raju. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fakt, że skoro jesteśmy w nieznanym systemie planetarnym, to warto czegoś się o nim dowiedzieć. Skanujemy zatem zwierzęta, pobieramy próbki flory i minerałów. Takie trochę No Man’s Sky.Co ciekawe, jak zwykle irytują mnie te wszystkie dodatkowe aktywności w grach Ubisoftu, tak w Starlinku nie miałem tego problemu i gdyby nie konieczność spieszenia się z recenzją, pewnie odblokowałbym wszystko. Po części dlatego, że jest to proste. Przejęcie ruin ogranicza się do pokonania przesiadujących w nich przeciwników, dołączenie stacji do sojuszu wymaga albo wykonania krótkiego zadania, albo obronienia jej przed najeźdźcami. Czasem trzeba rozwiązać prostą, opartą na żywiołach zagadkę albo rozwalić strukturę należącą do Legionu.Drugim powodem takiego stanu rzeczy jest sposób, w jaki Ubisoft serwuje nam te wszystkie mechanizmy. Ilekroć zaczynałem zastanawiać się nad swoim życiem i tym, dlaczego od trzech godzin siedzę na jednej planecie rozwalając gniazda pokurczy, wracałem do głównego wątku, wykonywałem zadanie i odblokowywałem kolejne elementy.Nagle okazało się, że początkowo bezmyślne przejmowanie ruin i przyłączanie stacji przysłuży się wyparciu Legionu z danej planety. Po kolejnej misji głównej mogłem już budować własne stacje w miejscu rozwalonych gniazd co nie tylko zapewniało dodatkowe dochody czy sprzęt do ulepszeń, ale też obronę. A wszystko dlatego, że na orbitach pojawiły się drednoty zrzucające na powierzchnię nowych przeciwników, którzy mogli daną planetę odbić. Jeszcze później doszło budowanie specjalnych wież.Brzmi to dziwnie i w sumie sam nie wierzę, że to piszę, ale wszystko bardzo dobrze się spinało i nie powodowało zmęczenia czy irytacji, które tak odczuwałem przy Assassin’s Creed czy nawet Wildlandsach. W pewnym momencie ukułem sobie określenie ubigra w wersji „light”, bo choć część tych rzeczy trzeba zrobić, by popchnąć główny wątek, równie dobrze można skupić się na niezbędnym minimum i iść dalej. Tym bardziej, że przy odpowiedniej konfiguracji stacji obronnych planety mogą bronić się same. Nie ma tutaj tego, czego obawiałem się na początku – że co chwilę będę musiał się cofać, żeby odeprzeć kolejny atak.Atlas jest po prostu śliczny. Czy to w przestrzeni kosmicznej, czy na powierzchniach planet, jest sporo widoków do podziwiania. Nie przeszkadza nawet fakt, że każda składa się z jednego biomu. Mamy zatem planety lodowe, wulkaniczne, zalesione albo pustynne. Na jednej będą jeziora lawy, na innej bagna, a jeszcze na kolejnej piasek z bielejącymi w słońcu kośćmi gigantycznych stworzeń kiedyś ją zamieszkujących. Oczywiście klimat ma wpływ na nasz statek – jak jest gorąco, to się przegrzewa i dostają osłony, jak jest zimno, może zamarznąć.Podobnie jest z projektami przeciwników. Jednostki bojowe legionu, choć z metalu, mają w sobie coś niepokojąco organicznego. Zupełnie jakby kiedyś były to żywe stworzenia przemienione w roboty przez jakąś pradawną moc. Z kolei rośliny i zwierzęta są, no… obce. Żywe skamieliny, lilie unoszące się nie na wodzie, tylko we mgle, gigantyczne chodzące ryby czy skrzyżowanie żubra z lwem albo wielkie stonogi. Wszystko trochę pastelowe, bardzo kojarzące się z No Man’s Sky, tyle że na mniejszą skalę i bez dziwactw wynikających z proceduralnej generacji otoczenia.Grając ciężko oprzeć się wrażeniu, że Starlink: Battle for Atlas to gra przeznaczona głównie dla młodszego odbiorcy. Już pal licho zabawki, ale mechanika, stosunkowo niski poziom trudności czy nieskomplikowana historia krzyczą: Kup mnie swojemu dziecku.I faktycznie, jeśli wasze pociechy lubią statki kosmiczne, nietrudną i lekką rozgrywkę, warto sprawić im taki prezent. Szczególnie, że gra wspiera kanapowy coop (oczywiście trzeba dokupić uchwyt, jedyne 79,90 zł) dający masę frajdy. Jeśli spełniacie te kryteria, do oceny dodajcie sobie pół punktu, bo zdecydowanie warto. W pozostałych przypadkach nadal jest to gra interesująca i nie uważam spędzonych w niej godzin za stracone, ale jednak jest ona za prosta (nie tylko jeśli chodzi o poziom trudności), by dostać pełną czwórkę.Bartosz Stodolny