Starfield - recenzja. Kosmiczna piaskownica piaskownic
Starfield chce być wszystkim. W grze poprowadzimy kosmiczne bitwy, zostaniemy piratami, odkrywcami, budowniczymi, hakerami, a nawet dziennikarzami. I tylko od nas zależy czy będziemy się dobrze bawić.
Powiedzieć, że Starfield zaczyna się niemrawo, to nic nie powiedzieć. Historyjka jakich wiele. Jesteśmy kosmicznym górnikiem (bądź górniczką) i podczas typowego dnia w szybie, zbierając urobek, natrafiamy na "tajemniczy obiekt". Po dotknięciu zostajemy obdarowani wizją będącą mieszanką "Odysei kosmicznej" Stanleya Kubricka i kwasowych lotów Jima Morrisona z The Doors.
Chwilę później dowiadujemy się, że na ów obiekt oko mają kosmiczni piraci. Zamiast barbórki czeka nas zatem szybka eksterminacja niezbyt rozgarniętych wrogów. Potem pozostaje przyjąć misję przewiezienia artefaktu na inną planetę, przejęcie naszego pierwszego statku kosmicznego oraz robota-kompana. Ot, zwykły dzień na robocie. Na szczęście potem pozostaje zanucić "tylko ja i moja przestrzeń" i rzucić się w przepastny kosmos.
Czy jest na sali lekarz od menusów?
Darujcie lakoniczny opis fabularny, ale dużo ciekawszych i lepszych rzeczy dzieje się poza nim. Zanim jednak dotrzemy do miodu, porozmawiajmy o dziegciu. A jest go mrowie. Począwszy od arcynieczytelnej mapy i niekończących się ekranów ładowania. Opisuję i objaśniam. Podchodzę do statku. Ekran ładowania. Zasiadam za kokpitem. Krótka animacja. Wybieram cel na kosmicznej mapie i ruszam. Ekran ładowania. Podlatuję do planety, wyszukuję miejsca do lądowania. Ekran ładowania. Wstaje zza kokpitu i wychodzę ze statku. Ekran ładowania.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Z czasem dowiemy się, że część z tych ekranów można pominąć, przykładowo zaraz po wylądowaniu można od razu wyjść ze statku (ładowanie), ale nikt ani nic nas o tym nie informuje. Lekkim rozczarowaniem jest też brak możliwości własnoręcznego startowania i lądowania statkiem. W wyobraźni jawiło mi się to jako interesujące zajęcie. Rozumiem, że świat Starfielda jest przytłaczająco wręcz olbrzymi, a silnik Bethesdy jest, jaki jest. Ale to chyba też idealny moment, żeby przed kolejną grą wysłać go na zasłużoną emeryturę.
To nie koniec marudzenia. Jak wspomniałem, nawigacja po kosmicznej mapie jest przyjemna mniej więcej tak, jak oglądanie Grzegorza Krychowiaka w barwach polskiej reprezentacji piłki nożnej. Nie za wiele na niej widać, przeklikiwanie się przez kolejne systemy trwa wieki, a i samo znalezienie znaczników na poszczególnych planetach potrafi być bolączką. Po łapach powinien dostać cały dział odpowiedzialny za interfejs w grze. Czytelność menusów woła o pomstę do nieba i wygląda na robotę sabotażystów, którzy niezbyt dobrze życzą Toddowi Howardowi.
Jeszcze jeden znacznik
Początkowo Starfield mnie od siebie odrzucił. Odpychający UI, niespecjalnie ekscytujący wygląd i sztampowe misje nie zachęcały. Byłem pierwszym do walenia w bęben z hasłem — Todd Howard musi odejść. A potem zdarzył się cud. Zaczęło się niepozornie. Wszedłem do podrzędnej knajpy. Przy barze jakiś gość zaczepiał klienta. Zwróciłem mu uwagę, żeby się zachowywał, ten pogroził palcem, ale obiecując zemstę, pierzchnął. Nie minęła chwila i zjawiła się kosmiczna policja, pytając: idziesz z nami po dobroci? Poszedłem. I nim się obejrzałem, okazało się, że tajna organizacja usiłująca zmniejszyć wpływy gwiezdnych piratów potrzebuje kogoś do zinfiltrowania szajki. Nie mając specjalnie wyboru, zgodziłem się. I tak rozpoczęło się zadanie poboczne, które wessało mnie na wiele godzin.
W tym czasie zostałem oficjalnie kosmicznym piratem, wykonując szereg misji. Czego tam nie było? Od klasycznych fedexów, przez przetrząsanie opuszczonych kopalń, po misję rodem z Hitmana, gdzie kilkukrotnie musiałem zmieniać mundur/ubiór, żeby zdobyć bezcenną technologię. A na koniec musiałem stoczyć kilkuetapową i piekielnie trudną kosmiczną bitwę z całymi szwadronami wrogów. Przepadłem tak bardzo, że kompletnie zapomniałem o głównym wątku fabularnym. Co pewnie nie najlepiej o nim świadczy, ale o tym za chwilę.
Kiedy tylko puściłem lejce i dałem się grze prowadzić, nie było dla mnie powrotu. Bardzo szybko przyłapałem się na syndromie "jeszcze jednego znacznika", zarywając jedną nockę, za drugą. I dopiero wtedy pojąłem, na czym siła Starfielda polega. To naprawdę jest piaskownica piaskownic. Bethesda dała graczom wolność totalną. Masz ochotę zostać piratem i szmuglować kontrabandę? Proszę bardzo. Chcesz budować statki (do czego będzie potrzebować od groma kredytów i surowców)? Śmiało. A może chcesz budować bazy i dekorować je w nieskończoność? Zapraszamy. Myślałeś o karierze eksploratora zbierającego dane kolejnych planet? Jak mawiają Jankesi - "bądź naszym gościem". Choć w tym punkcie warto dodać, że brak pojazdu, do poruszania się po powierzchniach planet zakrawa na żartach wyjątkowo niskich lotów. Marcin Daniec byłby dumny.
Niemniej, wyborów jest bezliku, a zawartości w grze na setki godzin. I trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś miał poczucie niedosytu.
Przypadkowe znaleziska
Tym bardziej że przysłowiowe "skoki w bok" potrafią dać zaskakujące profity. Podczas jednej z misji natrafiłem na notatkę o legendarnym statku kosmicznym. Stwierdziłem: a co mi tam - zbadam lokalizację. Trafiłem do opuszczonej placówki badawczej, gdzie czekała zgraja niemilców. Z argumentów rozumieli tylko ten siłowy, więc jednego po drugim wysyłałem do krainy wiecznych łowów. Największą przeszkodą było pomieszczenie z laserowymi wieżyczkami. Te zbyt oddalone, by jest zneutralizować, zacząłem szukać patentu. Okazało się, że na podłodze kafelki są opisane literami. Przetrząsnąłem placówkę w poszukiwaniu wskazówek. I oczywiście wystarczyło wydeptać hasło, by przejść suchą stopą do kolejnego pomieszczenia.
W nagrodę otrzymałem potężny (jak na ten etap rozgrywki) statek oraz legendarny skafander, który został ze mną w zasadzie do końca. Statek, poza szybkością i sporą siłą rażenia, miał dodatkowy atut. Wszyscy go znali. Podczas podróży w przestrzeni kosmicznej, od czasu do czasu ktoś zacznie nas atakować. Na widok Razorleafa (bo tak się nazywa statek), większość z bandytów oddawała jeden strzał, potem zaczynała przepraszać, a finalnie w ramach rekompensaty, ochoczo oddawała własne kredyty.
"You are the chosen one"
Wróćmy do głównego wątku fabularnego. Ten nie jest zły. Odbiega natomiast od pobocznych tak bardzo, że trudno się w niego wciągnąć. Kolejny razem zostajemy "wybrańcem", zdobywamy tajemnicze moce (pamiętacie Smocze krzyki w Skyrimie?) i rozwiązujemy tajemnice kosmosu. Wszystko się tu zgadza, ale trudno oprzeć się wrażeniu zachowawczości scenarzystów. Każdy zwrot fabularny jest bezpieczny, odrobinę znajomy, przez co przyjąłem go bardzo "letnio". Był i go nie ma.
Na szczęście o nudzie nie może być mowy. Trzeba bowiem dostać, że w zasadzie każdy kompan ma swoją historię, która prowadzi do kolejnych, często bardzo ciekawych misji, a więzi z nimi utworzone, dają wydatne efekty i benefity. Nie brakuje również momentów, których jedne drzwi fabularne się dla nas otwierają, inne zamykają z hukiem, a wybory niosą za sobą konsekwencje.
Żebyśmy mieli jasność. Nie jestem fanem budowania placówek ani dekorowania mieszkań (tak, te też są), ale doceniam olbrzymie możliwości, jakie daje pod tym kątem Bethesda. Kompletnie nie odnajduje się w budowaniu statków kosmicznych, ale patrząc, jakie cuda potrafią stworzyć inni gracze, mogę jedynie przyklasnąć. Możliwości rozwoju postaci są interesujące. Na szczególne wyróżnienie zasługuje system wyzwań, które trzeba wykonać, żeby awansować na kolejny poziom związany z np. otwieraniem zamków. Nie wystarczy bowiem awans na kolejny level i wybranie następnego okienka w drzewku rozwoju, ale również otwarcie danej liczby zamków, aby awans był w ogóle możliwy. A osobne brawa należą się minigierce związanej z tą czynnością.
Kosmos, ostateczna granica
Poraża mnie ogrom możliwości, jakie daje Starfield. I to nawet pomimo faktu, że nie wszystkie do mnie trafiają. Ale też nie muszą. Coś, co mi wydaje się nudne, komuś innemu może pożreć całe godziny. Widzę też ułomności Starfielda. Jedna związane z leciwym i ledwie dyszącym silnikiem (choć pod kątem optymalizacyjnym i liczbą błędów, trudno się do czegoś mocniej przyczepić), inne wynikające z dziedzictwa Bethesdy i Todda Howarda. Poszczególne misje potrafią mnie wciągnąć bezpowrotnie, inne odrzucić na starcie. Ale jedno Starfield robi wybornie — przeraźliwie wciąga. "Jeszcze jeden znacznik", "jeszcze jedna misja", "jeszcze jedna godzina" - to hasła, które będziecie powtarzać w nieskończoność. Kosmiczną nieskończoność.
W Starfield grałem na Xbox Series X, klucz do gry dostarczył jej producent, Bethesda.
- kosmicznie wielki świat
- kosmicznie wciągające wątki poboczne
- kosmiczna ilość rzeczy do zrobienia w grze
- kosmicznie wciąga
- spędzę w niej kosmiczną liczbę godzin
- “letni” wątek główny
- ekrany ładowania
- menusy, UX, mapa
- powtarzające się lokacje
- ten ogrom potrafi przytłoczyć
Paweł Hekman, współpracownik Polygamii