Spyro Reignited Trilogy - recenzja. Niech rozpłonie na nowo

Fioletowy znowu w modzie.

Spyro Reignited Trilogy - recenzja. Niech rozpłonie na nowo
Adam Piechota

16.11.2018 | aktual.: 16.11.2018 15:21

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

„Czas na nowe oblicze remake’ów” - napisałem rok temu i choć elektroniczny świat nie zatrząsł się potem złowieszczo, widzimy, iż opisywane przy okazji trylogii Bandicoota trendy nie mają już zamiaru zwalniać (następny w kolejce jest MediEvil). A z każdą generacją coraz większy wór serii lub wyjątkowych hitów nazywać zaczynamy „nostalgią” - zatem spirala wspomnień nakręca się coraz mocniej. Dopóki pakiety te na celownik biorą rzeczywiście marki, bez których nasza growa tożsamość rozpoczęłaby się kruszyć i są efektem prawdziwej miłości młodszych deweloperów, nie wypada narzekać. Zaś póki nowym życiem obdarowuje się kluczowe pozycje z mojej młodości, będę swoim entuzjazmem (choć czasem też obawami) zarażał każdego, kto zechce posłuchać lub poczytać.

Stałemu bywalcowi Polygamii oczywiste wydaje się, że moje nazwisko najczęściej towarzyszy tutaj Nintendo. To prawda, mam do nich odrobinę więcej sympatii niż reszta zespołu, ale nigdy nie próbuję oszukiwać, które marki, a może która konsola wypuściła mnie na tor tej, a nie innej, pasji. Te pełne oniryzmu wspomnienia na pograniczy jawy i snu rodem z opowiadań Schulza należą wyłącznie do lat dziewięćdziesiątych oraz szarego PlayStation. Spyro the Dragon był na przykład pierwszą trójwymiarową pozycją, jaką polecono mi w osiedlowym „salonie”. I drugą największą platformową miłością życia, gdy w oczekiwaniu na opóźniony start nowej generacji w moim domu z niemałym zaskoczeniem odkryłem, iż większe, „otwarte” światy dają mi wyższą satysfakcję niż zmyślnie ukartowane tunele. Do znajomości terminu „collectathon” brakowało jeszcze około dekady.

O tych „większych, otwartych światach” będzie dzisiaj. Nie każdy współczesny gracz, jak mniemam, zachwyci się rzeczywistymi rozmiarami poziomów w klasykach Insomniac. Czasami, aby przebiec je od startu do finałowego teleportu, wystarczy około trzydziestu sekund. Wszystkie trzy odsłony, rzecz jasna, rozszerzają się w miarę dalszych postępów, ale żadna z kilkudziesięciu mapek nie dorówna światom z Super Mario Odyssey albo - o Boziu - obecnym hitom AAA. Sam z rok lub dwa lata temu żachnąłbym się, że „prych, tutaj trzeba pamiętać, iż one mają dwadzieścia lat!”. Ale przecież nie trzeba tak naprawdę. Ja pamiętam. Szanuję to w dodatku. Młodziak nie ma obowiązku. Może wziąć pod uwagę i ewentualnie zapamiętać. Jeśli mu nie będziecie tego usilnie wciskać. W każdym razie - oto Wyszukany Specjalnie W Próbach Zachowania Profesjonalizmu Kłopot Reignited Trilogy numer jeden.

Prawdą jest również, iż nawet jeśli pamięć podpowiada przeciwnie, są to w zasadzie całkiem łatwe tytuły. Średnio wprawionemu odbiorcy powinny zająć maksymalnie po dziesięć godzin, by wycisnąć ostatnie soki, a nawet przetrzeć po nich blat. Najbardziej schowane sekrety prędzej niż później wyjdą w trakcie skupionej eksploracji, a najtrudniejsze minigierki - element, dzięki któremu kontynuacje tak odróżniają się od pierwowzoru - to kwestia trzech lub czterech powtórzeń, żeby ogarnąć panujące nimi reguły. W porównaniu z głównym „konkurentem” (Insomniac tak naprawdę bardzo się lubiło z Naughty Dog, jeśli już nie kojarzycie) Spyro jest niczym zakupy w Biedronce w środę w porównaniu do zakupów tam w sobotę. Tę sobotę, wiecie. Zatem oto Wyszukany Specjalnie W Próbach Zachowania Profesjonalizmu Kłopot Reignited Trilogy numer dwa.

Rzecz w tym, że oba Kłopoty z łatwością przekuć można w zalety. Niewielkie poziomy nie zdążą Wam się przejeść, a zatem po zrobieniu ich na sto procent w sumie nawet smutno przeskakiwać dalej. Niski poziom trudności ułatwia z kolei skoncentrowanie się na esencji rozgrywki - radosnym zbieractwie. Nie będziecie czuć się upokorzeni przez banalność większości wyzwań, a to chyba najistotniejsze. No i do spółki z pełną polską lokalizacją (dlaczego Activision tego nie dopilnowało przy Crashu?!) stanowić będzie gigantyczny wabik dla niegrających lub nieletnich. Mnie ani jedno, ani drugie nie przeszkadza. Platformowych wyzwań od groma zapewnia nam scena niezależna, a pisząc o jakichkolwiek „rozmiarach” (choć panom nie wypada), musimy pamiętać, ile zawartości przemycono w pakiecie z Reignited.

Miesiącami nie umiałem do końca zaufać Toys for Bob. Nawet jeśli doskonale rozumieli klimaty pierwszej platformy Sony (są autorami dwóch cenionych w moim kręgach klasyków: Pandemonium! oraz The Unholy War) i twierdzili, iż z fioletowym ogniodmuchem łączy ich sentymentalna nić. To takie uparte przekonanie, że coś pójdzie nie tak, wbrew wszystkim wstępnym pochwałom grywalnych wersji.

Cholera, ale niepotrzebnie się martwiłem. Owszem, w tłumaczeniu zagubił się pierwiastek oryginalnej zadziorności czy też „mroku” wszelkich produkcji powstałych u świtu trójwymiaru, lecz efekty miłości, prawdziwego „od fanów dla fanów”, widziałem na każdym kroku. Modele przyjaznych postaci, animacje dziesiątek unikalnych przeciwników, przemyślane palety barw, a nawet imponujące stworzenie każdego z osiemdziesięciu zaklętych smoków w „jedynce” od podstaw (gdzie niektórzy pozostają nadal przy kultowym „Thank you for releasing me!”) - czapki z głów. Nadużywamy porównań do hollywoodzkich animacji (zaczęliśmy to robić, bo pamiętam, przy pierwszym Ratchet & Clank na PlayStation 3), ale ewidentnie widać tutaj silne ciągotki do takiego kina familijnego. Deweloperzy osiągnęli więcej niż Vicarious Vision, bowiem pracowali z mniej wdzięcznym materiałem. Szerokie, płaskie połacie terenu zamienili w tętniące zdumiewającym życiem mikrokosmosy wszelkich stylów, klimatów czy inspiracji.

Przede wszystkim jednak udało im się złapać Spyro. Młody hasa, hyca, szybuje i bucha płomieniami w stu procentach tak, jak robił to dwadzieścia lat temu. Crash nie posiadał tyle szczęścia po przesiadce na współczesny silnik. Owszem, był „prawie” sobą i tworzył przekonującą iluzję. Niemniej zawsze słyszałem taki cichy głosik z tyłu głowy, że fizyka N. Sane Trilogy działa na moją niekorzyść. Cały czas grzebię w Reignited, szukam, co, jeśli w ogóle „coś”, poszło nie tak. Z oryginalnymi Year of the Dragon („trójka”) nie miałem styczności najdłużej, więc nie jestem pewny tej myśli, ale być może znalazłbym problem tam - po wejściu w skórę dodatkowych postaci odczułem jakąś negatywną, drobną różnicę. Szczęśliwie, ich fragmenty nie są ani przesadnie zręcznościowe, ani nawet tak częste, by ewentualny problem teraz wyolbrzymiać.

Marzyłoby mi się tylko, aby kolekcja Toys for Bob śmigała w sześćdziesięciu, nie „prawie-zawsze-trzydziestu” klatkach na moim wymęczonym PlayStation 4, a czasy ładowania kolejnych plansz - podobnie jak na początku w Crashu - skrócono o połowę. Cóż, taki komfort nadejdzie zapewne dopiero z wersją pecetową (albo nexgenowymi „definitywnymi wersjami” wielopaków Activision), Nic, czego nie można przełknąć, wspominam z obowiązku właściwie. Bo „przygoda musi trwać dalej”.

Reignited Trilogy zweryfikowało moją sympatię do trzech produkcji Insomniac Games. Dokładniej - upewniło, że to nie tylko różowe okulary, a darzę je uczuciem absolutnie nie bez powodu. Idealnie pasują do mojego DNA. Czysto „zbierackie” Spyro the Dragon, z tymi posegregowanymi tematycznie światami i zawadiackim protagonistą, postmodernistyczne Year of the Dragon z dziesiątkami przeróżnych pomysłów (boks lub deskorolka to tylko wierzchołek góry lodowej) oraz próbujące budować pomiędzy nimi pomost Ripto’s Rage (dawniej Gateway to Glimmer). To w moich oczach idealne platformówki debiutanckiej konsoli Sony. Skoro zaś autorzy trylogii dali z siebie więcej niż „wszystko”, dowodem czego niech będzie zaproszenie Toma Kenny’ego (głos Spyro) oraz Stewarta Copelanda, czyli kompozytora oryginalnej trylogii - cóż więcej mi potrzeba? Zwłaszcza że od premiery Super Mario Odyssey minął już okrągły rok, zdążyłem mocno zatęsknić za eksploracyjnymi zręcznościówkami.

Bierzcie i grajcie, jeśli czujecie chociaż trochę mojego entuzjazmu. Skoro w recenzji N. Sane Trilogy sam sobie uniemożliwiłem ocenianie tych ultrawiernych remake’ów, to muszę tego się trzymać. Ale sami widzicie, że nota byłaby wysoka.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
recenzjeremakerecenzja
Komentarze (7)
© Polygamia
·

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje się  tutaj.