Soul Calibur 5 - pierwsze wrażenia
Mieliśmy okazję usłyszeć szczęk ścierającej się ze sobą stali. Namco przygotowało kolejną odsłonę jednej ze swoich najpopularniejszych serii. Czy gracze pokochają Soul Calibur 5? Testujemy wczesną wersję kodu.
„Soul Calibur V” rozgrywa się dokładnie 17 lat po wydarzeniach przedstawionych w czwartej części gry. Głównym bohaterem ponownie staje się legendarny miecz - znów będziemy mogli wziąć udział w trybie opowieści. Tym razem wcielimy się w syna Sophity, niejakiego Patroklosa Alexandra, którego przygody (przeplatane walkami - lub, jak wolicie, walki przeplatane przygodami) poznamy dzięki całkiem ładnie przygotowanym obrazkom. Niestety niewiele mogę powiedzieć o tej części gry - wersja preview pozwalała jedynie na sprawdzenie jednego jej fragmentu, ale wierzę, że Namco przyłożyło do tego aspektu sporą wagę. Na szczęście pozostałe części gry, czyli tryb arcade i pojedyncze walki, nie zostały jakoś drastycznie pocięte, dzięki czemu mogłem sprawdzić, jakie zmiany wprowadziło Namco. W końcu ileż razy można grać w to samo?
Nieco zmienił się zestaw dostępnych w grze wojowników. Jest tu sporo starej gwardii, którą powinniście znać z poprzednich odsłon serii - Siegfried, Cervantes, Ivy, Hilde, Maxi, Mitsurugi, Nightmare, Tira, Voldo, Astaroth, Raphael, Dampierre, Yoshimitsu, Aeon Calcos, Edge Master i Algol. W „Soul Calibur V” spotkamy jednak wiele nowych postaci - Patroklos Alexander i Pyrrha Alexander to dzieci Sophity, której tym razem w składzie zabrakło. Zagramy Yan Leixią, nastolatką z chińskim mieczem, a także Natsu, czyli uczennicą Taki - niestety, młoda adeptka ninja nie ma tak dużych „atrybutów”, jak jej mistrzyni. Do tego czekają na nas Z.W.E.I., Viola i Xiba. Fajnie, że Namco wprowadziło nowych wojowników, odświeżając odrobinę już zardzewiały zestaw zawodników.
Nie sposób nie wspomnieć o gościnnym występie naczelnego zabójcy świata gier. Ezio Auditore da Firenze jest grywalną postacią w piątej części „Soul Calibur". Zaryzykuję stwierdzenie, że to jeden z najfajniejszych gości w serii bijatyk od Namco. Wiele ciosów powinniście znać z serii „Assassin's Creed" - są to ataki wykonywane raczej z bliska, jeśli chcecie działać z dystansu, koniecznie użyjcie kuszy. Postać jest świetnie wykonana, jej ataki zabójcze, choć jej skuteczne wykorzystanie w walce wymagać od Was będzie pewnego treningu.
Namco wprowadziło istotne zmiany w systemie walki i to wydaje się najważniejszą rzeczą różniącą „Soul Calibur V” od czwartej części. Przede wszystkim system parowania przestał mieć zasadnicze znaczenie dla rozgrywki. Oczywiście wciąż istnieje (Guard Impact), ale bloki wykonuje się tak samo dla wszystkich postaci, a zbijać można nawet ciosy, których nie da się zablokować. Parowanie zabiera natomiast aż jedną czwartą paska Critical Gauge (o nim za chwilę). Teoria to jedno, ale w praktyce faktycznie gra się inaczej, walki wydają się trudniejsze nawet na standardowym poziomie. Nie wykluczam jednak, że to kwestia przyzwyczajenia i jeśli zapomnicie o starych nawykach, wszystko zacznie się układać. Starzy fani będą kręcić nosem, ale ileż razy można wałkować to samo? Soul Calibur potrzebował zmian i Namco poczyniło właściwe kroki.
Wspomniany wyżej pasek Critical Gauge bez wątpienia skojarzy się Wam z odświeżonym „Street Fighterem”. Naładowany, pozwala wykonać bardzo efektowny i efektywny atak, który może zupełnie zmienić przebieg rozgrywki. Atak wklepuje się w podobny sposób dla każdego zawodnika - a wygląda on naprawdę nieźle. To najczęściej fajnie wyreżyserowana akcja, którą ogląda się z zapartym tchem, przynajmniej przez kilka pierwszych użyć. Niektórzy powiedzą, że scenki są zbyt przesadzone, ale przecież efektowność to jeden z głównych atutów serii „Soul Calibur" i bardzo dobrze tu pasuje.
Fajnie prezentuje się edytor, a w zasadzie kreator postaci. Można cudować, bazując na modelach postaci dostępnych w grze, albo stworzyć swojego wojownika od podszewki. Sporo tu opcji, jak na przykład budowa twarzy czy proporcje ciała. Jest natomiast zdecydowanie mniej akcesoriów i ubrań, przez co musiałem się ograniczyć do dość standardowych zestawów. Oby w pełnej wersji było tego więcej - byleby tylko w podstawowej wersji gry, a nie w płatnych dodatkach. Jeśli kiedykolwiek walczyliście podobnym do siebie zawodnikiem, to wiecie, że przyjemność z takiej zabawy jest ogromna. Szkoda tylko, że stworzeni przez nas wojownicy wyglądają znacznie gorzej niż postacie domyślnie dostępne w grze.
„Soul Calibur V” wygląda i działa bajecznie. W oczy rzuca się świetne wykonanie postaci i dopracowane animacje. Niektóre miejscówki mogłyby być bardziej urozmaicone i trudno jednoznacznie stwierdzić, czy pełna wersja gry będzie pod tym względem bogatsza. Nie ma jednak co narzekać - grafika ma lekko komiksowy szlif, który nadaje oprawie charakteru. Oczywiście na każdym kroku będziecie oglądać kolorowe smugi zostawiane przez broń - to niejako znak firmowy serii i doskonale pamiętam zachwyt, jaki wywoływał przy okazji zabawy w „Soul Blade” / „Soul Edge”. Gra nie przycinała nawet gdy na ekranie działo się naprawdę wiele, a mocniejsze ciosy rozbijały zbroję, wywołując feerię rozbłysków.
Jeśli nie lubicie bijatyk, nie macie tu czego szukać. Jeśli nigdy nie było Wam po drodze z serią Soul Calibur, raczej nie zapałacie do niej miłością po włączeniu części piątej. Jestem bardzo ciekaw, jak zostanie poprowadzony tryb opowieści i jak gra będzie sobie radzić podczas sieciowych pojedynków. Dawno już pożegnaliśmy czasy, kiedy w bijatyki grało się wyłącznie na jednej konsoli i dwóch padach. Dobry tryb sieciowy może bardzo pomóc popularności „Soul Calibur V”. A powiem Wam, że jest na co czekać. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to najlepsza odsłona serii od lat. Byle do premiery.
Paweł Winiarski