Sniper Elite 4 - recenzja. Wystarczyłaby iskra
Karl Fairburne wyczłapał z poszerzonych korytarzy na otwarty świat. I nie wyszło mu to na dobre.
22.02.2017 11:45
Wiecie, czemu Karl i jego Springfield po wojaczce w Afryce przenieśli się na teren Włoch? Wróć... To nie powinno być pytanie. Bo wiecie. Bo scenarzyści znowu nie wyszli poza historię o tym, jak Niemcy wyciągnęli z kapelusza kolejną wunderwaffe, która może położyć kres planom aliantów. W tym konkretnym przypadku - operację Avalanche, czyli inwazję wojsk sprzymierzonych na Włochy.
Platformy: PC, PS4, Xbox One
Producent: Rebellion
Wydawca: Rebellion
Dystrybutor: Cenega
Data premiery: 14.02.2017
Wymagania: Intel CPU Core i3-2100; 4 GB RAM; AMD Radeon HD 7870 (2GB)/NVIDIA GeForce GTX 660 (2GB)
Graliśmy na Xboksie One. Grę do recenzji udostępnił dystrybutor, zdjęcia pochodzą od redakcji.
Na szczęście na miejscu był Fairburne, o którym jednak książki historyczne milczą. W grze współpracuje on z włoskim ruchem oporu, którego przywódczyni mówi w pewnym momencie, że do pokonania okupanta wystarczy jedna iskra, która rozpęta ogień rewolucji. Mi też by wystarczyła, by na tym bezrybiu gier o snajperach móc z czystym sumieniem polecać Sniper Elite 4. Ale jej nie znalazłem. Za to pierwszy raz poczułem znużenie tą serią."Czwórka" to w zasadzie skóra zdjęta ze Sniper Elite 3: Afrika. Nie w miłym sensie "poczujesz się tu jak w domu". To raczej walące od pierwszego strzału w głowę potężne uczucie deja vu, wrażenie, że już w tę grę grałeś. Nie wiem, po jakie licho autorzy rozbudowują arsenał, gdy i tak całą grę spokojnie przechodzi się z wiernym karabinem marki Springfield. Zwłaszcza że korzystając z niego stale, zdobywamy wzmacniające bonusy. Ani przez chwilę nie pomyślałem, by zmienić go na włoski, rosyjski czy niemiecki karabin.
Dorzucono też odblokowywane z kolejnymi poziomami postaci bonusy pokroju mniejszych obrażeń od eksplozji, szybszego skupiania się, szybszego przeszukiwania trupów. Może miałyby one jakiś wpływ na rozgrywkę, gdyby Sniper Elite był zwykłym FPS-em, a nie grą, w której pewnie wczytacie zapis, gdy wróg zorientuje się, kto z 250 metrów przetrzebia mu stadko i wejdzie w tryb "znajdź i zabij" oznaczany przez czerwony kolor na radarku pokazującym pozycje przeciwników. Choć, tak samo jak w Africe, by wrogowie stanowili jakiekolwiek zagrożenie dla ulubieńca Śmierci, jakim po tylu trupach musi już być Fairburne, znów trzeba ustawić wyższy poziom trudności i dodatkowo pobawić się ustawieniami niestandardowymi. Gorąco do tego zachęcam, bo w innym przypadku zabawa zmienia się w strzelnicę, na której tylko jedna strona dysponuje "wdechem" spowalniającym czas i pokazującym dokładne miejsce trafienia kuli.Warto spróbować choć trochę wyrównać szansę, ale i tak Sniper Elite 4 jest dużo łatwiejsze - a więc mniej satysfakcjonujące - od poprzedniczek. Bo choć uzbrojenie i sztuczki Karla są te same (powraca choćby maskowanie strzałów dźwiękami w rodzaju "pierdzenia" uszkodzonej prądownicy), to zmieniło się podejście do projektowania misji. Już w Africe "poszerzone korytarze" i dowolność wykonywania celów stwarzały pozory otwartego świata, ale w "czwórce" tak faktycznie jest. Rzut oka na plan okolicy z zaznaczonymi celami, pozwala uświadomić sobie kolosalne rozmiary lokacji, w których przyjdzie nam polować. Cele główne mieszają się z pobocznymi, mamy całkowitą dowolność w ich podejmowaniu, choć te pozornie mniej ważne potrafią czasem coś ułatwić.
Początkowo można się tą wolnością zachłysnąć. Później okazuje się, że choć Karl wspina się po belkach i zwisa z krawędzi jak rasowy assassyn, to jednak nie każdy płotek przeskoczy, nie na każdą skalną półkę wejdzie i wiele sprytnych planów spali przez to na panewce. A dla mnie właśnie to poczucie, że kogoś przechytrzyłem (raczej projektanta niż obdarzonego zerową inteligencją wirtualnego statystę), było największym źródłem satysfakcji w poprzednich odsłonach Sniper Elite. Zwłaszcza w Africe, która otworzyła się na pomysły gracza i oferowała znakomitą mieszankę okazji do spektakularnych strzałów oraz sekcji, w których liczba żołnierzy zmuszała do sięgnięcia po pistolet z tłumikiem, minowanie trupów czy odwracanie uwagi rzucanymi kamieniami.Oczywiście to wszystko można robić i tu, ale... tak naprawdę nie ma po co. Gra nie jest piękna i potrafi zejść z płynnością poniżej 30fps (grałem na Xboksie One) - jest to cena za olbrzymie pole widzenia. A lornetka nie tylko pozwoli nam wypatrzeć wroga po drugiej stronie wyspy, bazy czy miasteczka, ale jeszcze oznaczy go, opisze jego stan i uzbrojenie, a nawet podrzuci jakiś szczegół pokroju "zmaga się z biegunką". A skoro faceta widzisz, to możesz go zabić. Nawet włączając realniejszą balistykę, wciąż w trakcie wdechu dysponujemy tu rombem, który pozwala sadzić strzały życia seriami. Jest jeszcze wyższy poziom trudności, ale mimo wszystko nie jestem masochistą.Chodzi o to, że otwarty świat nie jest już dla Karla piaskownicą, jak bywało drzewiej. Zamiast tego jest otwartym bufetem, a rozgrywka przypomina żabie skoki - od jednego dobrego punktu strzeleckiego do drugiego. Jeśli widzicie gdzieś prądnicę czekającą na kopa, który spowoduje jej krztuszenie się, to najpewniej jest to dobre miejsce, by zapuścić korzenie i przez 10 minut rozwalać każdego, kto wychyli łeb i serwować sobie pokaz spektakularnych ujęć pokazujących z bolesnymi detalami spustoszenie, jakie kula sieje w ciele wroga. Nie będę kłamał - te ujęcia wciąż nie chcą mi się znudzić, ale to zbyt duża nagroda za zbyt mało wysiłku. Wiem, że na nie nie zapracowałem, więc satysfakcja jest marna.
A wiecie, co jest najzabawniejsze? W trakcie tych żabich skoków po mapie nie trzeba liczyć już tylko na wiernego Wellroda - wyciszony pistolet o malutkim zasięgu. Autorzy przemycili do gry... wyciszoną amunicję. Po jej wyborze Karl dokręca karabinowi tłumik i może siać spustoszenie nawet ze stryszku dwupiętrowego domku z nazistami na parterze. W taki sam sposób można wyciszyć też inne pistolety. Jak tak dalej pójdzie, w kolejnej grze dadzą mu czapkę-niewidkę...Problem super-snajpera w otwartym świecie autorzy próbowali nieco złagodzić dodatkowymi wyzwaniami przydzielanymi do każdej misji.Określają one na przykład, ile zabójstw powinniśmy wykonać daną bronią czy w jaki sposób radzić sobie z wrogami (zabij wszystkich oficerów miną z linką). Zamiast do ukrytych butelek, strzelamy teraz do posągów orła, a każda misja to jakaś tona najrozmaitszych papierzysk do podniesienia z trupów czy biurek. Najczęściej są to listy do domu, ale zdarzają się też informacje, mające drobny wpływ na misję. W każdym razie jest tego tyle, że raczej prędzej niż później machniecie na nie ręką. Aczkolwiek dla części graczy te poboczne wyzwania będą na pewno motywacją, by powracać do misji i wyciskać z nich wszystkoTutaj akurat formuła otwartego świata pozwala bawić się i bawić. Ale na główne wrażenia płynące z gry wpływa źle. Autorzy ograniczyli się do rozstawienia pionów na planszy i wydania graczowi komendy "bierz ich", gdy tymczasem umieszczenie w otwartym świecie tak specyficznego protagonisty jak wybitny snajper wymagałoby czegoś więcej. SI można podkręcać w temacie agresywności, ale pozostaje głupie jak but, a system żółtego i czerwonego alarmu nie sprawdza się, gdy tak łatwo jest wycofać się na "czysty" teren.W niczym nie przeszkadza fakt, że większość misji rozgrywa się tu za dnia. Ogólnie rzecz biorąc, zwykle walczy się na dużo bezpieczniejszych dystansach niż w poprzednich grach, co ogranicza użyteczność większości arsenału. Rozstawianie min to tutaj czyste hipsterstwo. A wspomniałem już o możliwości zamontowania tłumika na snajperce? Wspomniałem. Ale dalej nie rozumiem celu tego ułatwienia. Kiedyś takie ułatwienie wymagałoby wpisania kodu...Kampania to osiem misji, które w zależności od ochoty na ponadobowiązkowe aktywności zajmują godzinkę albo dwie. Całą można przejść w trybie kooperacji nawet we czterech. Grałem we dwóch i... wiało nudą. Jeden Fairburne to zagłada Trzeciej Rzeszy, a co dopiero więcej. Widać, że nie myślano nad tym trybem za wiele, po prostu go wrzucono. Obaj gracze grają Karlem, a scenki przerywnikowe zalatują Podziemnym Kręgiem, bo jest na nich tylko jeden. W trakcie misji najlepiej jest się rozdzielić i "robić" planszę z dwóch stron, by nie kraść sobie wzajemnie fragów. Niestety kamery z prześwietleniami są wspólne, więc bywa tak, że ty podkradasz się do wroga z nożem i podskakujesz na fotelu, gdy na ekranie nagle z hukiem pojawia się zbliżenie na strzał kumpla. By to wyłączyć, każdy gracz musi zrezygnować w opcjach z tych ujęć.
Ale da się współpracować ciekawiej, niestety póki co jedynie w trakcie dwóch "asymetrycznych" misji. Jeden gracz ma snajperkę i dobrą pozycję strzelecką, drugi - bez karabinu, ale z resztą uzbrojenia i lornetką do oznaczania celów, przekrada się między wrogami, próbując zrealizować misję. I to jest super. Trzeba współpracować, nikt się nie nudzi, każdy robi coś innego. Bardzo chciałbym, by właśnie taka zabawa była filarem kolejnej odsłony serii. Jest jeszcze Przetrwanie, czyli tutejsza odmiana hordy, ale jeśli komuś trzeba tego typu rozrywki, to polecam jednak spin-off serii z zombiakami.Rebellion znowu uparł się też na klasyczny multiplayer z trybami rywalizacji, dzięki czemu młodsi gracze mogą przekonać się, jak wyglądało granie w sieci w latach, gdy dostęp do internetu wydzwaniało się przez 0202122. Lobby trybów sieciowych to najczęściej ty w jednej drużynie i jeden gracz w drugiej. A jeśli już trafi się jakiś mecz z pełniejszą obsadą, najpewniej trafi się też pokaz lagów, jakich nie widziałem w grach od jakiejś dekady. Na ten element raczej więc nie liczcie.Sniper Elite 4 nie jest grą złą i nie zamierzam jej na siłę obrzydzać. Ba, pewnie spodoba się komuś, kto cierpiał, przekradając się przez fragmenty Afriki. Tutaj cierpieć nie będziecie, bo głów do strącenia z 300 metrów nie zabraknie. Ale poza otworzeniem świata "czwórka" jest ułomnym klonem. I dowodem na to, że Rebellion chyba nie ma pomysłów na rozwinięcie swojej formuły. Gra nie tylko nie pozwala na nowe sztuczki, ona ogranicza potrzebę korzystania ze starych. Dla kogoś, kto po kilku headshotach lubił wejść między wrogów i polować na nich z bliska, będzie rozczarowująco prostacka. Narzekali moi koledzy. O dziwo, narzekam i ja.