Sine Mora, czyli nie wszystko złoto, co się świeci [RECENZJA]
Sine Mora to klasyczny przykład na to, że fenomenalnie wyglądająca gra nie musi od razu być wielkim hitem.
02.04.2012 | aktual.: 08.01.2016 13:20
Wydane niedawno na XBLA (i tylko tam) „Sine Mora” to w gruncie rzeczy typowy przedstawiciel gatunku shoot 'em up, którego podstawowe mechaniki od kilkudziesięciu lat nie zmieniły się znacząco. Zadaniem gracza jest kierowanie lecącym z lewej do prawej strony ekranu stateczkiem i strzelanie do wszystkiego, co się rusza. Przy okazji zbiera się oczywiście także rozmaite znajdźki - amunicję pozwalającą korzystać z superbroni czy ulepszenia jej podstawowego rodzaju. Co pewien czas trafiają się też spektakularne bitwy z ogromnymi bossami. Słowem: standard.
W grze znalazło się jednak także trochę miejsca dla oryginalniejszych rozwiązań. Najbardziej rewolucyjnym z nich jest kwestia energii stateczku gracza. Tej... nie ma. Zamiast tego każdą planszę przechodzi się pod presją limitu czasowego, którego przybywa z każdym zestrzelonym wrogiem, ale także gwałtownie ubywa, jeśli oberwie się od przeciwników. Zamiast tradycyjnego „życia” mamy więc biegnący nieubłaganie czas. To oryginalny pomysł, który, trzeba przyznać, sprawdza się znakomicie. Po chwili grania zacząłem się wręcz zastanawiać, jak inne gry z tego gatunku mogły sobie radzić bez niego - tak bardzo naturalne jest to rozwiązanie.
To niejedyny przypadek, w którym twórcy „Sine Mora” postanowili pokombinować z czasem. Podczas rozgrywki gracz ma jeszcze dostęp do czegoś w rodzaju „superdopalacza”. W podstawowym trybie ma on tylko jedno zastosowanie - działa niczym znany z innych gatunków bullet time, a więc spowalnia wszystko wokół gracza, ale nie jego samego. W ten sposób z łatwością można, przykładowo, omijać wrogie pociski. W dodatkowych trybach spowolnienie czasu można zamienić na możliwość cofnięcia go o chwilę (nawet po śmierci) czy odbijającą większość pocisków tarczę.
A tak się składa, że dopalacze czy superbronie w „Sine Mora” ogromnie się przydają. W dzisiejszych czasach klasyczne shoot 'em upy to domena graczy hardcorowych, którzy przede wszystkim chcą, by gra stanowiła wyzwanie. Zaręczam, że ta produkcja ich nie zawiedzie. Już tryb fabularny na normalnym poziomie trudności potrafi nieźle dać w kość, a jest on przecież w gruncie rzeczy tylko rozbudowanym samouczkiem, dzięki któremu poznaje się - i odblokowuje - kolejne rodzaje statków i superbroni. Prawdziwa zabawa zaczyna się w trybie arcade, z którego wycięto co prawda całą historię, ale za to gracz może w nim dowolnie wybrać najbardziej pasujące do jego stylu bronie i dopalacze. Przy okazji wzrasta także poziom trudności. Nie jest lekko. A jeśli komuś jeszcze mało, to zawsze może wybrać dowolną planszę i spróbować pobić na niej rekord punktowy czy przećwiczyć walkę z którymś z bossów.
O ile mnogość trybów rozgrywki to niewątpliwie ogromna zaleta „Sine Mora”, która przypadnie do gustu zwłaszcza najbardziej zagorzałym zwolennikom gatunku, o tyle nie oznacza to, że gra w ogóle nie ma wad. Ma - i to całkiem sporo.
Przede wszystkim poszczególne plansze są zbyt krótkie. Nie wiem jak wy, ale ja lubię postrzelać trochę do zwykłych przeciwników, nim wreszcie trafię na ogromnego bossa. Deser nie powinien przyćmiewać głównego dania. W przypadku „Sine Mora” zaś proporcje są niejako odwrócone. To właśnie - nie przeczę, faktycznie spektakularne - walki z ogromnymi przeciwnikami - nie przeczę, faktycznie fantastycznie zaprojektowanymi - na końcach etapów są tutaj głównym daniem. Czułem się, przyznaję, trochę „zasłodzony”, zabrakło mi większej liczby bardziej tradycyjnych fragmentów.
Totalnym nieporozumieniem jest także fabuła. Na pierwszy rzut oka wydaje się nawet intrygującą pulpą, w której grupa podróżujących w czasie partyzantów próbuje uratować od zagłady pewien świat. Jednak im dalej w las, tym gorzej. Konia z rzędem temu, kto się w tym wszystkim połapie. Historia została przedstawiona w całkowicie nieprzystępny sposób (ściany białego tekstu na czarnym ekranie, gorzej być chyba nie może), a jakby tego było mało, jednocześnie prowadzonych jest kilka wątków, wszystkie pełne postaci o losowych imionach. Jeśli zapytacie mnie więc, o co chodziło w „Sine Mora”, odpowiem: nie wiem. Pogubiłem się. Choć, Bóg mi świadkiem, próbowałem się wciągnąć. Na szczęście nie trzeba śledzić fabuły, by nieźle się bawić przy tej grze.
Ostatnia wada, którą zamierzam grze wytknąć, to w gruncie rzeczy łyżka dziegciu w beczce miodu. Miodem w tym wypadku jest oprawa graficzna - absolutnie fantastyczna i przepiękna. Do przedstawionego świata faktycznie pasuje określenie „diesel punk”. Gdzie indziej można powalczyć z ogromną cybernetyczną ośmiornicą? Gdzie indziej bossem może być ogromny pociąg albo wielgachny mechaniczny pająk? Gra jest prześliczna i absolutnie cudownie wymyślona, zakręcona do granic możliwości. A łyżka dziegciu? Otóż na tle tak bardzo bogatego w szczegóły świata czasami niespecjalnie wyraźnie odznaczają się przeciwnicy. Łatwo ich przegapić, co w takiej produkcji jak „Sine Mora” jest rzeczą zupełnie niedopuszczalną. Cóż - coś za coś.
Werdykt Nie ma wątpliwości, że „Sine Mora” to gra tylko dla fanów gatunku. Jest dosyć trudna, więc przypadkowych graczy może odrzucić, może też nie mieć dla nich zbyt wiele do zaoferowania. Tryb fabularny to zabawa na zaledwie parę godzin, potem pozostają już tylko kolejne, jeszcze bardziej wyśrubowane poziomy trudności. Trochę szkoda, że tak wyjątkowo wyglądająca produkcja nie dostała jakiejś bardziej czytelnej fabuły i czegoś, dzięki czemu w większym stopniu mogłaby trafić do szerszej publiczności. Hardcorowi fani gatunku powinni być zadowoleni. Reszta może sobie z czystym sercem darować.
Tomasz Kutera
Gra dostępna jest tylko w dystrybucji cyfrowej na Xboksie 360. Kosztuje tam 1200 MSP.