Siedem rzeczy, przez które oddałem Guild Wars 2 cały weekend
W pierwsze Guild Wars zagrałem góra trzy godziny, cztery lata temu. Odpaliłem dwójkę w sobotę... i wsiąkłem.
Pierwsze wrażenia z Guild Wars 2 z punktu widzenia weterana pierwszej części napisał dla Was Norman Lenda, on czekał na tę grę od lat, śledził newsy i przecieki, podszedł z całym bagażem oczekiwań. Recenzja wkrótce. W między czasie pozwoliłem wtrącić swoje sześć groszy jako osoba, która jest umiarkowanym miłośnikiem gier MMO i nie miała większej styczności z poprzednią produkcją Arenanet.
Ratunku! Tu się tyle dzieje! Pierwsze pół godziny gry było ciężkie. Przyzwyczajony do spokojnego tempa pierwszych kroków z World of Warcraft czy Eve Online, nie byłem gotowy na to, co mnie czekało. Stworzyłem sobie charskiego wojownika, określiłem jego przeszłość i aspiracje, kliknąłem guzik oznaczający rozpoczęcie przygody i... zostałem porwany przez fale wydarzeń.
Nie mam pojęcia nawet...
Wszyscy gdzieś biegli, z kimś walczyli, ciągle coś wybuchało, jakaś krypta, jakiś duch, jakiś boss. To zdecydowanie nie było cioranie dzików, tylko coś przypominające pełnoprawną grę akcji.
Nigdy nie jestem sam To oczywiście po części kwestia tego, że Guild Wars 2 nie ma jeszcze miesiąca, jest pełne nowych graczy, którzy dopiero przebijają się przez początkowe strefy. Ale nie tylko. Co chwila pojawia się grupowe zadanie, "wydarzenie", które zachęca wszystkich pobliskich poszukiwaczy przygód do przyłączenia się do obrony obozowiska przed duchami, łowów na trujące jaszczurki czy eskortowania saperów na stanowiska.
Jeśli jakimś cudem nie ma w pobliżu innego gracza, to i tak jest mnóstwo postaci sterowanych przez grę, z którymi można się przywitać i zagadać. Odpowiedzą jednym zdaniem, ale odpowiedzą.
A gdy wdam się przez przypadek w jakiś zbyt trudne zadanie, nagle pojawiają się inni gracze, którzy mi w nim pomogą, bo dostali powiadomienie o pobliskiej bójce.
Ale jeśli chcę być sam, to mam gdzie pójść Równolegle ze wspólnymi zadaniami, istnieje cała masa rzeczy, które można porobić samemu. Odkrywanie "vistas", czyli "punktów krajobrazowych", miejsc do których trzeba się wdrapać stanowi miłą odmianę od zabijania stworów. Gra ciągle kusi "masz jeszcze trzy punkty do zwiedzenia, cztery miejsca do odkrycia".
I to działa. Jeśli nie idę na zadanie, to idę odblokować kolejne miejsce
Jest tu jakaś fabuła To nie powinno być zaskoczeniem, bo "jakaś fabuła" jest obecna w grach MMO od dawna, ale dzięki połączeniu zwykłych zadań z zadaniami dostępnymi dla mnie, wkręciłem się. Jako charrski wojownik werbuję kolejnych członków do swojego oddziału, walcząc w równym stopniu z wrogami Legionu, co z bucami z dowództwa.
Przechodząc "fabularne" misje mam pewność, że nie pojawi się tutaj żaden inny gracz, jest to rzecz przeznaczona wyłącznie dla mnie, na dodatek od czasu do czasu mogę podjąć jakąś decyzję. Nie jest to może Mass Effect, ale mam więcej możliwości niż Call of Duty. Gram zbyt krótko, aby poznać dalsze konsekwencje moich decyzji, ale podobno mają mieć jakieś znaczenie.
Charrowie są interesujący Nie grałem w pierwsze Guild Wars, nie znam szczegółów historii świata. Z tego punktu widzenia Charrowie, jedna z dostępnych w grze ras, wyglądają jak kopia Taurenów z World of Warcraft. I im więcej gram, tym więcej radości czerpię z odkrywania, jak bardzo moje pierwsze wrażenie było błędne.
Jeżeli Taureni to bliscy krewni minotaurów, bardzo "byczy", tak Charrowie są wszystkim po trochu. Mają rogi, trochę kocie, trochę sarnie paszcze, biegają na czworakach, ale potrafią stać też na dwóch łapach i machać mieczem.
Skojarzenie z Taurenami każe obstawiać ich w roli Indian, stawiających na naturę i wierzenia ojców. Tymczasem Charrowie są wynalazcami, przemysłowcami, ranią Tyrię swoimi stalowymi budowlami. A zamiast w Bogów, wierzą w stal.
Na dodatek w swoim głównym mieście budują cholerną Gwiazdę Śmierci:
Tworzenie własnych przedmiotów to wyzwanie Biegam po świecie, zbieram różne składniki, a potem na miejscu w wiosce okazuje się, że praktycznie nic nie jestem w stanie z nich zrobić, bo mam ich za mało. Potrzebuje jeszcze więcej!
Pozostaje mi tylko wierzyć, że gdy wreszcie będę w stanie zrobić te upragnione buty, to będą lepsze niż sprzęt, który będę miał wtedy na sobie.
Niestety, nie, są gorsze.
Nagrody za zadania same wpadają do sakiewki ale... ...jeśli chcę, mogę pogadać ze zleceniodawcą, który teraz będzie mógł mi sprzedać kilka przedmiotów w jakiś sposób powiązanych z zadaniem, które dla niego wykonałem. Ale nie muszę mu się odmeldowywać, pieniądze za misję dostaję pocztą.
Nie mogę się doczekać, aż dobiję do 30 poziomu i pójdę na rajd.
Konrad Hildebrand