Shadows of the Damned - recenzja
Goichi Suda, Shinji Mikami i Akira Yamaoka. Trzy popularne w japońskim biznesie growym osoby postanowiły stworzyć strzelankę nawiązującą do słynnej serii Resident Evil. Krwawa, okraszona specyficznym humorem, przygoda zaprowadzi Was do samego serca piekła. Przeładujcie broń, bo w Shadows of the Damned będzie sporo strzelania.
06.07.2011 | aktual.: 30.12.2015 14:04
Do miłości każdy podchodzi inaczej. Jeden wysyła słodkie czekoladki, inny wycina na drzewie serduszka. Różne są też historie wielkiego uczucia i opowieści o rzeczach, jakie robią dla siebie zakochani. Garcia Hotspur to łowca demonów, któremu ich szef - Fleming - porwał blond wybrankę serca. Meksykanin postanawia ruszyć do świata demonów i uratować Paulę, która podczas całej przygody musi stawić czoła cierpieniu ciągłego umierania. Poszlibyście za swoją lubą do samego serca piekła? Pewnie nie, ale niczego innego nie można się było spodziewać po bohaterze Shadows of the Damned. Meksykanin to kawał twardziela - wytatuowany typ w skórzanej ramonie zamierza zrobić porządek i zemścić się na Flemingu. Będzie ostro i co najważniejsze - niezwykle krwawo.
Shadows of the Damned to coś pomiędzy Resident Evil a Dead Space. Możecie więc liczyć przede wszystkim na strzelanie i okazjonalną walkę na krótkim dystansie. Nie ma tu praktycznie żadnej innowacji, a raczej powtarzanie utartego schematu znanego z niejednej pozycji tego typu. Jednak nie należy traktować tego jako minus. Shadows of the Damned oferuje kwintesencję residentowej rozgrywki, z tą jednak różnicą, że Garcia potrafi strzelać chodząc i chodzić strzelając. W przygodzie towarzyszy mu wygadana płonąca czaszka, której głównym zadaniem jest zmienianie się w broń. Tak też w skład naszego arsenału wejdzie pistolet, karabin i strzelba, przy czym każda z broni przechodzi metamorfozę, otrzymując nie tylko większą moc, ale i dodatkowy, często niezwykle mocny strzał. Jeśli akurat nie walczymy, czaszka staje się pochodnią - i choć może służyć również jako broń, to walenie nią demonów po głowie nie jest specjalnie efektywne.
Szefowie i hordy sługusów Podstawowe demony to banał, padają szybko, nie są groźne. Można się na nich wyżyć na wiele różnych sposobów, co (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi) niesie za sobą masę frajdy. Kiedy powybijacie sobie już zastępy cieniasów, przychodzi pora na kończącego etap bossa. I to właśnie oni zapadną Wam w pamięć, ponieważ walka ze specjalnymi przeciwnikami stanowi kwintesencję bojowego elementu Shadows of the Damned. Trudno powiedzieć, aby na normalnym poziomie trudności byli oni specjalnie trudni, w związku z czym walka z nimi to czysta przyjemność. Niesie ona ze sobą sporo satysfakcji, choć niektórym może nie pasować fakt, że słabe punkty są od razu wyraźnie zaznaczone i znalezienie odpowiedniego sposobu na pokonanie przeciwnika nie jest przesadnie trudne. Trochę krwi napsuły mi dwie ostatnie walki, choć nie mogę mówić o męczarniach. Ogólnie poziom trudności został dobrze wyważony, co w japońskich produkcjach nie jest przecież takie oczywiste. Widać, że amerykański wydawca dołożył swoje trzy grosze.
Ciemność, widzę ciemność Jeden z motywów przewodnich Shadows of the Damned to ciemność. Świat demonów okryty jest płaszczem mroku, a rozświetlają go lampy w kształcie głów kozłów. Kiedy taka lampa zgaśnie, należy w nią strzelić ze świetlnego pocisku, który ma każda z trzech broni. Gdy mrok nadchodzi, zmieniają się trochę zasady gry. Demony stają się nietykalne (oprócz sytuacji, gdy mrok pomaga w zabiciu pewnego rodzaju przeciwników), a Garcia traci specjalną osłonę, a następnie ginie. Należy wtedy zbierać pojawiające się serca oraz jak najszybciej znaleźć koźlą latarnię. Świetny pomysł, który zdecydowanie urozmaica rozgrywkę - szczególnie w momentach, kiedy skorzystanie z mroku jest konieczne na przykład do otwarcia zamkniętych drzwi lub pokonania konkretnego wroga.
W grze znajdziemy również kilka lepszych lub gorszych minigier oraz etapów, w których Garcia zamienia się w bohatera dwuwymiarowej strzelanki i lecąc w prawo, strzela do pojawiających się na ekranie przeciwników. Dzięki tym elementom nie nudziłem się ani przez chwilę.
Dobry żart tynfa wart Oprócz mrocznej atmosfery, znajdziecie w Shadows of the Damned specyficzny humor. Usłyszycie i zobaczycie mnóstwo lepszych lub gorszych żartów - często tak zwanych „sucharów”, które nie pojawiają się tu przypadkiem. Wspominałem o towarzyszu Hotspura, płonącej czaszcze. Jest to były demon o imieniu Johnson i już ta informacja powinna niektórym dać do zrozumienia z jakiego rodzaju humorem będziemy mieć do czynienia (podpowiedź: tak często mówi się na własne przyrodzenie). W ogóle penisy to jeden z najczęstszych żarcików, jest nawet etap, w którym nasz pistolet dostaje długą lufę, imitującą fallusa. Wrażliwi na przekleństwa powinni wiedzieć, że w grze pojawia się sporo anglojęzycznych wulgaryzmów, głównie tych zaczynających się na literkę „f”. Humorystyczne podejście do tematu absolutnie nie psuje zabawy, stając się jej nieodłącznym elementem, niczym w filmach Quentina Tarantino. To bez wątpienia jedna z najbardziej charakterystycznych cech gry, która zdecydowanie przypadła mi do gustu. W pewnym sensie żartem jest też historia miłości Hotspura i Pauli, którą łowca demonów opowiada swojemu towarzyszowi podróży. Warto się w nią wsłuchać, zbuduje to odpowiednią atmosferę. Zwróćcie uwagę szczególnie na fragment dotyczący miejsca, w którym poznały się nasze gołąbeczki.
Klimat, klimat, klimat To główny element graficznej oprawy, bo choć gra wygląda ładnie, to o wizualnej rewolucji nie może być mowy. Shadows of the Damned napędza silnik Unreal, co czasami widać po doczytujących się teksturach. Indywidualnego charakteru grze nadaje jednak niecodzienna kolorystyka (zieleń i czerwień), przez co już po pierwszym obrazku wiadomo, o jaką pozycję chodzi. Praktycznie każdą z lokacji spowija mrok, a odpowiednie zastosowanie wizualnych filtrów potęguje przygnębiająca atmosferę. Za wizualny projekt należy się twórcom wielkie uznanie, bo dopięli wszystko na ostatni guzik.
Za muzykę odpowiedzialny jest Akira Yamaoka, choć od razu zaznaczę, że nie macie co liczyć na kolejną kultową ścieżkę. Nie zmienia to jednak faktu, że byłem muzyką oczarowany, a to głównie przez ciężkie metalowe fragmenty przeplatane z mrocznym ambientem - nie brak tu również humorystycznych wstawek. Idealnie pasuje to do koncepcji gry i świetnie łączy się z występującymi tu i tam odgłosami.
Na swojej drodze spotkałem niestety kilka technicznych niedociągnięć. Już w pierwszym kwadransie zaciąłem się na niewidzialnym obiekcie i konieczny był restart. Innym razem chodziłem po niewidzialnej podłodze, by spaść w otchłań, której faktycznie nie było. Takie momenty nie zdarzają się na szczęście zbyt często, ale w pozycji tego kalibru zwyczajnie nie powinny mieć miejsca.
Werdykt Shadows of the Damned nie podbije rynku i nie będzie murowanym pretendentem do gry roku, choć bawiłem się przy niej równie świetnie co przy ostatnim Dead Space'ie i Resident Evilu. Bez wątpienia przygody Garcii Hotspura nie zostały odpowiednio rozreklamowane, gra ma naprawdę słaby marketing. Przez osiem godzin spędzonych z grą bawiłem się bardzo dobrze i mam już ochotę na powrót do świata demonów. Suda i Mikami pokazali, że potrafią zrobić solidny tytuł, który na pewno zapamiętam - w dużej mierze przez klimatyczną oprawę i niecodzienny humor. Dla fanów residentowych strzelanek, to pozycja obowiązkowa, pozostali też powinni ją sprawdzić. Jeśli oczywiście nie boją się demonów i ich pokręconego świata mroku. Ale jak to mówią - tchórzą tylko słabeusze, a do takich Shadows of the Damned zaliczyć nie można.
Ocena: 4/5 - Warto (ocenę 4 otrzymują gry, które sprawiają sporą frajdę, ale brakuje im ostatecznych szlifów)
Data premiery: 24.06.2011 Deweloper: Grasshopper Manufacture Wydawca: Electronic Arts Dystrybutor: Electronic Arts Polska PEGI: 18 Paweł Winiarski
Egzemplarz gry do recenzji dostarczył sklep Ultima.pl
Nie zgadzasz się? Napisz swoją recenzję.