Shadow of the Beast – recenzja. Cienie Amigi
Niemal trzydzieści lat po premierze, klasyczna gra z Amigi rzuca cień na Playstation 4. Czy jednak nowa odsłona Bestii ma coś do zaoferowania współczesnym graczom...?
26.05.2016 | aktual.: 29.05.2016 11:04
Narodziny Aarbrona zostały przepowiedziane przez gwiazdy. Jako siódme dziecię siódmego dziecięcia, Aarbron miał przynieść nadzieję mieszkańcom okrytej cieniem krainy Karamoon. Nieskrępowany moralnością mag Maletoth, niszczyciel światów, porwał jednak chłopca i przekształcił go w potężną, ale pozbawioną woli Bestię. Aarbron przez lata był perfekcyjnym orężem w dłoniach czarodzieja. Do czasu, gdy przebudzony krwią własnego ojca, zerwał się ze smyczy. Teraz to Ty wcielasz się w Aarbrona a Twój cel jest jasny: musisz zemścić się na Maletothcie za lata niewoli oraz odzyskać ludzką postać.Pierwsza wersja Shadow of the Beast została wydana na Amigę w 1989 roku. Była to przygodowa platformówka, która wsławiła się z jednej strony rewolucyjną jak na owe czasy grafiką i specyficznym klimatem, z drugiej – absurdalnym poziomem trudności, wymagającym zegarmistrzowskiej precyzji, doskonałego refleksu oraz przynajmniej podstaw jasnowidzenia (niektóre ścieżki prowadziły do ślepych zaułków, wymuszając ponowne uruchomienie gry).Nowa odsłona – wydana wyłącznie na Playstation 4, poza Azją tylko w dystrybucji cyfrowej – została zbudowana na kanwie oryginału, ale z dostosowaniem rozgrywki do współczesnych standardów. Podobnie jak w pierwszej części, Bestią poruszamy się w dwóch wymiarach. Rozwiązujemy proste ale satysfakcjonujące zagadki, bierzemy udział w sekwencjach platformowych oraz walczymy z chmarą potwornych wrogów. To na ten ostatni element położono największy nacisk.Walka przypomina nieco One Finger Death Punch albo Kung Fury. Innymi słowy, przeciwnicy nacierają z dwóch stron, a nasze zadanie polega na wyprowadzaniu ataków w odpowiednim kierunku i tempie, co przypomina nieco grę rytmiczną. W przeciwieństwie jednak do wyżej wymienionych tytułów, tutaj bohater ma pełną swobodę ruchów oraz szereg różnorodnych ciosów. Poza wyprowadzaniem podstawowych ataków, adwersarzy można ogłuszać, wymijać, czy rzucać nimi, a ich ciosy blokować bądź kontrować. Każdy pokonany wróg dostarcza Bestii krew, którą ta wykorzystuje do wykonywania ruchów specjalnych. Te umożliwiają między innymi pożeranie przeciwników, co odnawia zdrowie, a także zwiększanie mnożnika punktów. A o punkty tu głównie chodzi.
Za każde starcie otrzymujemy medal, od ołowianego po platynowy. I o ile przejście wszystkich plansz nie stanowi większego wyzwania, zwłaszcza na niższych poziomach trudności (można to zrobić w mniej, niż trzy godziny), to ukończenie z ich klasą wymaga już pewnego poświęcenia. Na szczęście sterowanie jest wygodne, zasady uczciwe, a plansze krótkie, więc szlifowanie wyników przynosi ogromną satysfakcję.Dlaczego warto postarać się o wysoki wynik? Ponieważ nowe Shadow of the Beast aż pęka w szwach od bonusów do odblokowania i rozmaitych sekretów. Po pierwsze, gra ma aż trzy zakończenia, z których dwa występują także w rozszerzonej wersji dla najbardziej wytrwałych. Warto poświęcić czas, by doświadczyć pełnej opowieści, mistrzowsko utkanej z pozornie niskiej jakości materiału, jakim jest pretekstowa fabuła pierwszej, amigowej gry oraz elementy intrygi jej dwóch kontynuacji.
Po drugie, za zdobyte punkty można rozwijać bohatera, zwiększając jego odporność na ataki czy zmniejszając koszt wyprowadzania ciosów specjalnych. Ciekawym pomysłem jest również możliwość nauczenia Bestii języków używanych przez rozmaite, zamieszkujące Karamoon rasy, co nie wpływa bezpośrednio na rozgrywkę, ale zapewnia pełne zrozumienie licznych scen fabularnych.
Wreszcie, współczesne Shadow of the Beast to istne muzeum poświęcone prekursorowi. Gracz pamiętający oryginał – a przynajmniej nim zainteresowany – może odblokować opcję gry w remake ze ścieżką dźwiękową sprzed lat, obszerny artykuł o pierwszej grze i jej odbiorze, a przede wszystkim, perfekcyjną emulację amigowego pradziada z szeregiem opcjonalnych ułatwień.O dużym nabożeństwie w stosunku do pierwowzoru świadczy oprawa audiowizualna. Grę zbudowano na Unrealu i, jak przystało na grę akcji, przez większość czasu trzyma ona stabilne 60 klatek na sekundę; chwilowych spadków można doświadczyć wyłącznie w trakcie sekwencji nieinteraktywnych. Wszystkie lokacje z oryginału, takie jak ukryta pod drzewem pieczara, tonące w mroku wnętrze zamku czy upiorny cmentarz, zostały tu kreatywnie odświeżone. Mało tego, trafia się również etap zainspirowany ikoniczną okładką pierwszej części, zaprojektowaną przez legendarnego brytyjskiego malarza, Rogera Deana. Nareszcie, po dwudziestu siedmiu latach, złożona na wyrost obietnica z pudełkowej ilustracji została spełniona.U starych pierdzieli – takich, jak niżej podpisany – jeszcze większe emocje zapewnia muzyka. Jej twórca, znany skądinąd Ian Livingstone, tworząc nowe kompozycje opiera się w głównej mierze na dokonaniach Davida Whittakera, autora ścieżki dźwiękowej oryginalnego Shadow of the Beast. Livingstone doskonale stopniuje napięcie, uwalniając znane motywy w momentach największego zaangażowania emocjonalnego. Trafia tym samym, ze snajperską precyzją, w najgłębiej skrywane ośrodki nostalgii. Nie znaczy to jednak, że muzyka nie broni się sama. Przeciwnie – unikalne instrumenty i melodie, które mimo gorzkiego brzmienia zawierają promyk nadziei na lepsze jutro, stanowią sugestywną ilustrację ducha krainy Karamoon. Ilustrację, wobec której trudno zachować obojętność.
Wieść gminna niesie, że niespodziewane zmartwychwstanie prawie trzydziestoletniej marki to efekt determinacji jednego człowieka, zakochanego w staroszkolnym Shadow of the Beast prezesa odpowiedzialnego za remake studia Heavy Spectrum. Tę miłość do klasyka widać na każdym kroku. Dla miłośników oryginału jest to więc pozycja obowiązkowa. To interaktywne muzeum, hołd złożony dwudziestosiedmioletniemu dziełu pięciorga ludzi, które zawładnęło wyobraźnią całego pokolenia szczęśliwych posiadaczy Amigi.Na szczęście Matt Birch – wspomniany wyżej prezes – to także zdolny projektant, który z resztą niewielkiego zespołu stworzył zgrabną, nowoczesną grę akcji. Przystępną, acz wymagającą, premiującą cechy, o której inni twórcy często zapominają: cierpliwość, skupienie, pokorę. Trudną, ale uczciwą. Surową, ale sprawiedliwą.
Platformy: PS 4
Producent: Heavy Spectrum
Wydawca: Sony Interactive Entertainment
Dystrybutor: Sony Interactive Entertainment
Data premiery: 17.05.2016 r.
PEGI: 18
Gra została zakupiona przez autora recenzji. Screeny pochodzą od autora.
Osobiście, dawno tak dobrze się nie bawiłem, a dopiero co skończyłem Uncharted 4. Dla takich, jak ja – urodzonych najpóźniej w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, nieustępliwych żołnierzy Amigi – jest to tytuł, w który zagrać trzeba. Gracze ambitni, czerpiący satysfakcję z nabijania punktów, lubiący rzetelne testy umiejętności, nawet nie znając prekursora zgodzą się zapewne, że w Shadow of the Beast zagrać warto. A pozostali? Biorąc pod uwagę stosunkowo niewysoką cenę, na pewno zakupu nie pożałują. Nawet, jeśli skuszą ich wyłącznie nieszablonowe wizualia oraz hipnotyzująca oprawa dźwiękowa, nie będą zawiedzeni, a być może – na co liczę – przynajmniej w jakimś stopniu poznają ciekawy wycinek historii branży i zrozumieją, jak długi cień Bestia rzuciła na dzieje gier w ogóle.