Ryse: Son of Rome - recenzja
Niewiele zostało okoliczności, w których można osadzić grę i nie zostać posądzonym o odtwórczość. Crytek sięga po inspirację aż do starożytnego Rzymu, do czasów, które na ekranach telewizorów rzadko lądują w formie gry wideo. Czy jest to wycieczka, na którą warto dać się zabrać?
Ocena: 4/5 Rozumiem wszystkie zarzuty zgłaszane pod adresem Ryse. Z częścią z nich się nawet zgadzam, ale nie rozumiem, jak można tej gry nie lubić.
Crytek hołduje romantycznemu wizerunkowi Rzymu. Temu, który gościł w kinach i telewizji i utrwalony został przez obrazy takie jak „Quo Vadis” czy „Ben Hur”. Mowa więc o ulicach wyłożonych marmurem, o śnieżnobiałych togach i ulicach tak czystych, że można z nich jeść. Architektura, jej skala i rozmach, przerastają wszystko co mogliście do tej pory widzieć. Wszystkie budynki mają na oko tak o połowę za dużo kondygnacji, dziedzińce są o połowę za duże, a wszystkie rzeźby o połowę za wysokie. Nasz bohater mieszka w willi, która swoim rozmiarem przewyższa zapewne prawdziwy pałac cesarski. Wszystko w tej wizji Rzymu jest przerysowane, by dorównać oczekiwaniom graczy przyzwyczajonych do wielkiej skali i rozmachu.
Wszystkie drogi prowadzą do... Ryse: Son of Rome to w ogólnie panującej opinii bezmyślny button masher. Pozwólcie, że do tego zarzutu odniosę się w kolejnych akapitach. W tym miejscu chcę zwrócić jednak Waszą uwagę na fakt, że pod tą dobrze znaną, bo reklamowaną, warstwą przemocy kryje się całkiem interesujący scenariusz. Nie odbiega on swoimi ramami od standardu, który przyjmujemy dla letniej kinowej rozrywki, ale też nie wymagamy od gier wiele więcej. Ryse to historia młodego i ambitnego pierworodnego syna prominentnego rzymskiego rodu.
Ryse
Nasz bohater, Marius Titus, na przestrzeni jednej kampanii wojennej przekona się, że ideały o które walczy i światło cywilizacji, które niesie na czele XIV Legionu, służą nie chwale Rzymu, a pysze i bogactwu garstki. To klasyczna opowieść o zdradzie, wygnaniu i zemście. Nie jest ona przesadnie skomplikowana, ale przez to bardziej wiarygodna.
Okiem Pawła Winiarskiego: Ryse jest intensywne, krwiste i wciągające. To 7 godzin brutalnej opowieści, która trzyma przy konsoli i nie chce puścić. Nie oferuje miliona opcji i tysiąca sposobów grania, ale dostarcza typowo męską, brutalną rozrywkę. I w tym przypadku to w zupełności wystarczy.
Jedynym, co może zachwiać próbą utrzymania scenariusza Ryse w ryzach prawdopodobieństwa jest powracający wątek nadprzyrodzony. Na szczęście nie manifestuje się on pod postacią cudownych i boskich zdolności naszego bohatera. Do końca gry pozostaje on niezrozumiały, nie ma wpływu na ostateczny los wydarzeń i pozostawia po sobie jedynie pytania. I to nie z kategorii tych, nad którymi lubi się dumać.
Jak już wspomniałem, scenariusz zabiera naszego bohatera na wyprawę daleko poza granice jego rodzinnego miasta. Rzym nie jest więc jedynym miejscem, które przyjdzie Wam odwiedzić. Koniec końców Marius był legionistą, a nie pretorianinem.
Dola Centuriona Jaki zgrabny by scenariusz Ryse nie był, to stanowi tylko spoiwo między kolejnymi poczynaniami Mariusa na polu bitwy. Jak bumerang wraca kwestia QTE i prostoty samej gry. Jest to w moim odczuciu zarzut niesłuszny. Poziom skomplikowania nie dorównuje może liderom gatunku, ale z pewnością nie jest on tak prostacki jak pozwala sądzić analiza niesławnej prezentacji na E3.
Ryse
Do wyboru są: cios szybki i cios wolny (naciśnięcie lub przytrzymanie przycisku), uderzenie tarczą i parowanie. Do tego rzut pilum (oszczep rzymski) i obowiązkowy unik. Wachlarz absolutnie podstawowy, ale w połączeniu z tempem gry i ilością przeciwników, z którymi mamy co czynienia (nierzadko 5 i więcej) gwarantuje ciągłe napięcie w związku z koniecznością parowania ataków ze wszystkich stron i wyjątkową widowiskowość starć. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że Ryse nie jest jednym z tych slasherów, które wymagają małpiej zręczności i nie wybaczają żadnego potknięcia. To raczej beat'em-up i wymiana cios za cios jest jedną z taktyk.
Ryse znane jest też ze swoich brutalnych ciosów kończących. Mowa o wspomnianych już QTE. Każdego nadwyrężonego przeciwnika możemy bowiem pozbawić życia w bardzo spektakularny sposób. To właśnie w tych okolicznościach bierzemy udział w małym „evencie”, który wymaga od nas wciskania „X” lub „Y” w zależności od wytycznych widocznych na ekranie. Zniknęły ikony przycisków widoczne na pamiętnej prezentacji. W zamian nasz cel mieni się niebieską lub żółtą poświatą (kolory zgodne z przyciskami „X” i „Y” na kontrolerze), które sugerują nam jakie przyciski powinniśmy wciskać. Raz odpalona sekwencja ciosów kończących dobiegnie końca nawet bez naszego udziału. Nasze zaangażowanie i rytmiczne wciskanie przycisków zostanie ocenione i nagrodzone punktami doświadczenia.
Ryse
Brak możliwości spartaczenia QTE jest rozwiązaniem dyskusyjnym. Długo się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że chyba wole dostać mniej punktów za źle odegrane QTE niż powtarzać je trzy razy, aż zrobię wszystko jak należy. Na koniec dodam tylko, że te egzekucje nie są obowiązkowe i każdego przeciwnika, z wyjątkiem kilka walk z bossami, można pokonać bez QTE.
Bycie legionistą to również okazje do obsługi balisty. Procesu, który wygląda dokładnie tak jak go sobie wyobrażacie. Jedynie tempo oddawania strzałów może sugerować, że rzymianie byli na tropie karabinu maszynowego już za czasów służby Mariusa. Dużo ciekawsze są sekcje, w których przyjdzie nam dowodzić ludźmi. Zwykle od naszej decyzji zależy w których miejscach barykady rozstawić łuczników, a gdzie rozstawić falangę. Oznacza to tyle, że tam gdzie stoją Twoi ludzie problem masz z głowy. Tam gdzie ich nie ma będziesz musiał ubrudzić sobie ręce sam.
Największą frajdę, poza samym ucinaniem członków, dają natomiast krótkie sekcje, w czasie których dowodzi się centurią. Marius staje wtedy w pierwszej linii, a cały oddział porusza się w jego tempie, tarcza w tarczę. Na jego rozkaz zatrzymują się i formują klasycznego żółwia. W przerwach między maszerowaniem i zasłanianiem się tarczami potrafią również na rozkaz zarzucić przeciwnika gradem oszczepów. Sekcje te pojawiają się w grze kilka razy i więcej z nich frajdy związanej z samą koncepcją maszerowania w rzymskim legionie, niż praktycznej mechaniki w grze. Na szczęście jest ich mało i kończą się nim ktokolwiek zdąży się zorientować, że były „tylko” fajnym pomysłem.
Ryse
Ryse to również obowiązkowe już teraz zbieranie punktów doświadczenia i elementarny system rozwoju postaci. Więcej zdrowia, więcej „many”, szybsze zdobywanie punktów doświadczenia itp. Nic ponad standard w tym temacie.
Gdyby kogoś z Was naszła ochota na wydawanie komend głosowych przy okazji wspomnianych sekcji dowodzenia, to jest taka możliwość. Komendy działają, gra je rozpoznaje bez problemu, a alternatywą zostaje przytrzymanie stosownego przycisku na kontrolerze. To tyle jeżeli chodzi o implementację obsługi sensora Kinect.
Widokówka z Rzymu Ryse jest najładniejszą grą, jaką widziałem na konsoli. Wszystkie te kwestie, na które zwykliście zwracać uwagę: rozmyte tekstury, zasięg widzenia, liczba klatek czy kamienne twarze bohaterów, wszystko to nie ma znaczenia w Ryse. Nie ma, bo jest wykonane na najwyższym poziomie, którego zawsze oczekiwaliście od gry. Możecie mieć pretensje, że gra prowadzi Was korytarzem i nie pozwala pobiegać swobodnie po Rzymie, ale ten fragment, który oddaje Wam do dyspozycji, jest najładniejszym fragmentem wirtualnego świata jaki widzieliście na konsoli. Ten stopień pieczołowitości towarzyszy wszystkim odwiedzanym lokacjom. Bez względu czy będzie to skąpany słońcem Rzym czy klify Brytanii, gęste lasy czy mglisty York, Ryse nie przestaje zachwycać. W szczególności gdy zechce się spojrzeć w dal, w miejsca, do których nigdy nie trafimy, a mimo to wydają się przygotowane równie szczegółowo co te z bezpośredniej bliskości. Wszystko to bez zająknięcia i spadków liczby wyświetlanych na ekranie klatek.
Ryse
Na odrębny akapit zasługują same modele postaci głównych bohaterów, a w szczególności ich twarze. Oczywiście przyjemnie jest patrzeć na zbroję Mariusa, na której widać każdą warstwę płótna, kolczugi i skóry. Nie ma mowy o przenikaniu się obiektów i ubiorze zachowującym się jak kombinezon z jednolitą teksturą. Ta zbroja „żyje” własnym życiem albo bardzo dobrze to imituje. Jeżeli któryś z elementów oprawy wybija się ponad przeciętną, to są to twarze bohaterów i ich mimika. W tym względzie Ryse prezentuje poziom, z którym nie mieliście wcześniej do czynienia na konsoli. W połączeniu ze wzorowo podłożonymi głosami postacie wydają się być o krok bliżej pełnej imitacji żywego aktora.
Masakra na arenie Ryse to również tryb sieciowy dla dwóch graczy. Tylko i wyłącznie w formie współpracy. Całkowicie odrębny od kampanii tryb pozwala dwójce przyjaciół wyjść na arenę i stawić czoło wszystkiemu, co na niej zastaną. Arena potrafi co rundę zmieniać swoją topografię zamieniając się w okamgnieniu z piaszczystego placu w zagajnik, fortyfikacje czy kompleks przykrytych mgłą okopów. Konsola wysyła w stronę naszych śmiałków kolejne fale coraz to groźniejszych przeciwników. W tym względzie tryb ten przypomina więc odrobinę hordę. W czasie trwania meczu poza obowiązującym zadaniem polegającym na wybiciu do nogi wszystkich przeciwników zdarzy się Wam też niszczyć wspomniane fortyfikacje czy bronić jakiegoś przyczółku. Te dodatkowe zdania urozmaicają rozgrywkę i zmuszają do ciągłego przemieszczania się po arenie. Swoich sił na arenie możecie spróbować też w pojedynkę, ale jak się zapewne domyślacie, stracicie przy tym połowę frajdy.
Ryse
Tryb sieciowy jest miłym dodatkiem, ale nie na tyle atrakcyjnym, by zaważyć na ocenie, a co ważniejsze przykuć graczy na dłużej. Ograniczenie liczby gladiatorów do dwóch i brak pojedynków z innymi graczami sprawiają, że nie ma przed kim i czym się chwalić. Rozwój postaci w trybie sieciowym cierpi też na przykrą przypadłość systemu zachęcającego do kupna wszelkich ułatwiaczy. Tak jak w trybie dla jednego gracza mikrotransakcje nie przeszkadzają, bo da się bez nich obejść, tak w tym wypadku wydaje się, że cały system jest „ustawiony”.
Werdykt Dla wielu Ryse był tytułem przegranym jeszcze przed premierą. Zaszufladkowany jako prostacki, nudny i odtwórczy został w mojej ocenie skrzywdzony. Przez tych kilka dni obcowania z grą nie czułem się znużony systemem walki. Ten problem może się pojawić tylko jeżeli ktoś zechce skończyć grę przy jednym posiedzeniu. Żaden z ośmiu rozdziałów nie zajął mi dłużej niż godzinę czasu na najwyższym poziomie trudności. Zakładam więc, że wprawiony gracz, na niższym poziomie trudności, jest w stanie „przelecieć przez grę” dużo szybciej. Wyrządzi sobie w takim wypadku wielką krzywdę. Ryse smakuje najlepiej w porcjach rozmiaru jednego lub dwóch rozdziałów naraz i tak powinien być dawkowany.
Pojawia się dylemat, na jaką ocenę gra zasługuje. 3/5 to za mało, 4/5 za dużo, ale wybór musi paść na którąś z tych dwóch wartości. Rozumiem wszystkie zarzuty zgłaszane pod adresem Ryse. Z częścią z nich się nawet zgadzam, ale nie rozumiem, jak można tej gry nie lubić. Nawet jeżeli za kilka lat ktoś wytknie mi, że oceniłem tytuł startowy zbyt wysoko tylko dlatego, że był startowym, to spojrzę na ten tekst i przeczytam, że jakie by nie były jego ułomności, to dobrze się przy nim bawiłem, a „dobrze” zasługuje na 4.
Ocena: 4/5 - Warto (Ocenę 4 otrzymują gry, które sprawiają sporą frajdę, ale brakuje im ostatecznych szlifów.)
Marcin Jank
Platformy: Xbox One Producent: Crytek Wydawca: Microsoft Dystrybutor: Brak Premiera PL: Brak Pegi:18