Rez Infinite - recenzja. Remasterowy zawrót głowy
Różnie z tymi remasterami ostatnio bywało, ale Rez Infinite pokazał, że połączenie starego z nowym potrafi dać niesamowite efekty.
09.11.2016 12:26
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie grałem w oryginalnego Reza i po ograniu Infinite trochę żałuję, że w dzieciństwie tak szybko przesiadłem się na pecety, bo to piekielnie wciągająca i pięknie zrobiona gra, choć w zasadzie jeśli chodzi o gameplay czy fabułę, zbyt wiele nie oferuje.
Platformy: PS4, PS VR
Producent: Monstars
Wydawca: Enhance Games
PEGI: 7
Data premiery: 13.10.2016
Grę do recenzji udostępniło Sony Interactive Entertainment Polska. Graliśmy z wykorzystaniem gogli PS VR. Zdjęcia pochodzą od redakcji.
Czasem twórcy bardzo dosłownie biorą znaczenie słowa "remaster" i po prostu podciągają oprawę nie dodając nic nowego. Oczywiście jest to jakiś sposób, choć przykład Kozaków pokazuje, że nie zawsze się sprawdza. Zdecydowanie bardziej wolę jednak, kiedy przy remasterze naprawdę starej gry poza samą grafiką, dostajemy coś nowego, czego oryginałowi brakowało.Dzięki temu, choć pierwowzór mnie ominął, mogę teraz na własnej skórze przekonać się, jak świetną grą jest Rez Infinite. Paradoksalnie coś, co było moim głównym zarzutem wobec Kozaków, tutaj sprawdza się świetnie. Ale pamiętajmy, że jest to zupełnie inny gatunek. Nie jestem w stanie zdzierżyć przestarzałej mechaniki w RTS-ie reklamowanym jako trzecia część serii. W przypadku gry Mizuguchiego nie wyobrażam sobie jakichkolwiek udziwnień. Nie oznacza to jednak, że po prostu poprawiono oprawę audiowizualną, bo Rez Infinite kryje też kilka dodatkowych niespodzianek.Wcielamy się zatem w rolę hakera chcącego uratować sztuczną inteligencję Eden przed wyłączeniem się i wskakujemy do sieci, by walczyć z wirusami, firewallami i resztą cyber ustrojstwa. To tyle jeśli chodzi o fabułę. Ciekawostką dla mnie, jako człowieka nieznającego oryginalnego Reza, jest też sama mechanika gry. Zupełnie nieskomplikowana, polegająca jedynie na poruszaniu się "po szynach" zaznaczaniu kolejnych przeciwników i okazjonalnym zebraniu znajdźki.Ani to wyzwanie, ani jakaś większa filozofia, ale daje ciężką do określenia satysfakcję. Nie wiem, jest coś uspokajającego w tym całym lataniu, wsłuchiwaniu się w elektroniczne brzmienia uzupełniane "wystukiwanym" przez nasze pociski rytmem i patrzeniu, jak obraz komponuje się z dźwiękiem. Nie dziwię się, dlaczego grze brak rozbudowanej fabuły. Szczerze powiedziawszy, zupełnie nie przeszkadzałoby mi, gdyby w ogóle jej nie było.Jedną z największych zmian jest dodanie obsługi PlayStation VR i śmiało można powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę. Dzięki temu można całym sobą wsiąknąć w świat gry. Znika ta ściana ekranu telewizora i czujemy się tak, jakbyśmy naprawdę przemierzali cyberprzestrzeń we własnej osobie.Połączenie wizualizacji dźwięku, elektronicznych brzmień i możliwości swego rodzaju sterowania rytmem daje uczucie strasznie ciężkie do opisania. Nie tyle oglądamy czy słuchamy tego, co dzieje się w naszym otoczeniu, co chłoniemy całość. Granice między poszczególnymi bodźcami zacierają się i wszystko składa się w jedną, harmoniczną całość, w czym pomagają niesamowicie płynne przejścia między każdym z dziesięciu etapów pięciu dostępnych w grze poziomów.
Lecę sobie wśród fal dźwiękowych, starając się tak zestrzeliwywać roboty, by jak najbardziej wczuć się w rytm, a po chwili obraz wiruje i postać ląduje z czymś na kształt telemarku wśród pulsujących posągów Buddy. To jednak nie trwa zbyt długo, bo mijają może dwie minuty i szybuję w przestrzeni kosmicznej, a w okół mnie wyrastają szyny, po których poruszają się wyglądające niczym żywcem wyjęte z Trona motocykle.No i walki z bossami, tylko potwierdzające fakt, iż wcale nie potrzebuję wyzwania, by wczuć się w klimat. Gigantyczna kula dyskotekowa, rozkładający się niczym kwiat orchidei cylinder albo zlepek prostokątów przybierający różne kształty, na przykład człowieka, którego gonię po korytarzach próbując ustrzelić jak najwięcej kwadratów, by przejść do następnego poziomu.Mało tego, całość jest tak dobrze zrobiona, że po ponad 3-godzinnej sesji nie odczuwałem żadnych skutków ubocznych. A przecież Rez Infinite jest bardzo dynamiczną i "nudnościogenną" grą.W sumie siedziałbym pewnie jeszcze dłużej, bo choć "kampania" to około półtorej godziny, mamy całą masę dodatkowej aktywności powodującej, że nie odłożymy nowego Reza na półkę. Możemy próbować bić swoje czasy, uruchomić grę ciągłą, bez wracania do menu głównego po każdym przejściu jednego z pięciu poziomów czy zdecydować się na "boss run", w którym po kolei mierzymy się z "głównymi złymi".Rez Infinite dostał też nowy poziom - Area X - w którym w odróżnieniu od oryginalnych, "szynowych" poziomów, możemy swobodnie kontrolować postać i bardziej skupić się na doznaniach audiowizualnych niż pokonywaniu kolejnych przeciwników. A te są przepiękne, bo w przypadku dodatkowego poziomu nie mamy remastera, tylko coś stworzonego od zera. Wszystko jest minimalistyczne, nawet bardziej niż podstawowa wersja gry, za to mamy dużo więcej czasu na zabawę rytmem i niejako komponowanie własnych brzmień. Dość powiedzieć, że w dowolnej chwili możemy po prostu się zatrzymać i podziwiać eksplozje dźwięków. Dosłownie, bo każdemu trafieniu towarzyszy nie tylko odgłos, ale też przypominający trochę fajerwerki efekt graficzny.
PS VR na pewno wzmaga odczucia związane z grą i nie ma się co dziwić, że Mizuguchi postanowił zaimplementować obsługę gogli w swoim tytule. Pomijając kwestię VR-owego boomu, z jakim mamy obecnie do czynienia, już oryginalny Rez oferował "wzmacniacze doznań". Trance Vibrator był urządzeniem podłączanym do portu USB w konsoli, którego zadaniem było wibrowanie w rytm muzyki. Po prostu twórca gry stwierdził, że wibracje DualShocka były zbyt słabe, by w pełni oddać to, co dzieje się na ekranie i w słuchawkach. Gadżet był do kupienia razem z dostępną tylko w Japonii specjalną edycją gry i dość szybko okazało się, że ma też inne zastosowania. Warto dodać, że nie inaczej jest w przypadku Rez Infinite, bo do gry można dokupić specjalny kombinezon, który wibruje i świeci w zależności od rytmu w słuchawkach.W sumie trochę szkoda, że Mizuguchi nie poszedł dalej w tym kierunku, bo choć klasyczne poziomy dają dużo przyjemności, to właśnie tutaj gra rozwija skrzydła i zapewnia najlepsze doświadczenia. Właśnie, doświadczenia...Rez Infinite pokazał mi coś bardzo ciekawego. Po pierwsze, gra na wirtualną rzeczywistość nie musi charakteryzować się fotorealistyczną grafiką, a prostota potrafi zdziałać więcej, niż nadmierne komplikowanie sprawy. Prostota, a nie prostactwo, bo choć grafika w tym tytule faktycznie jest bardzo minimalistyczna, to na swój sposób piękna i bardzo dobrze komponująca się z gatunkiem. No i powiedzmy sobie szczerze, wizualizowanie dźwięku nie miałoby takiego efektu, gdybyśmy mieli do czynienia ze skomplikowanymi, składającymi się z tysięcy poligonów elementami.Po drugie, ważniejsze - skoro na razie dużych VR-owych tytułów jest jak na lekarstwo, twórcy powinni skupić się na tym, żeby "doświadczanie wirtualnej rzeczywistości" wyglądało właśnie tak. Żeby szło za tym coś więcej, niż tylko proste machanie kontrolerem i strzelanie do jakiejś wersji cyber kaczek czy efektowne, ale pozbawione jakiejkolwiek głębi latanie w kosmosie. Niech to nadużywane nieco przez deweloperów określenie "VR Experience" faktycznie zawiera "experience". Niech pozwoli wsiąknąć w grę, zacierając tym samym granice między rzeczywistością prawdziwą, a tą wirtualną.Dlaczego zatem "warto", a nie "trzeba"? Po prostu, aby w pełni cieszyć się Rez Infinite i wykorzystać oferowane przez grę możliwości trzeba mieć PS VR. Inaczej to po prostu bardzo dobra gra rytmiczna.