Rewolucyjny brak postępu - wrażenia z dema NBA Elite 11
To, że NBA 2K11 będzie grą na co najmniej dobrym poziomie było dla mnie oczywiste i krótkie testy gry w Kolonii miały na celu jedynie potwierdzenie, że 2K Sports dalej robi swoje i nie zamierza niczego psuć. Konkurencja postanowiła wynaleźć wirtualną koszykówkę na nowo. NBA Live stało się więc NBA Elite, a autorzy rozpływali się w zachwytach nad nowym systemem dryblingu i rzutów. Jeśli jednak udostępnione dziś demo ma cokolwiek wspólnego z pełną wersją gry, to polecam mocno zastanowić się nad jej ewentualnym zakupem.
Wyważanie otwartych drzwi Przypomnijmy, że tegorocznej edycji przyświeca hasło "absolutna kontrola". Przypisanie prawej gałki analogowej do wykonywania zwodów testowane było również w poprzednich grach NBA Live, ale dopiero w Elite możemy naprawdę swobodnie operować piłką, kozłować między nogami, wykonywać piwoty itp. Jest to proste, przyjemne i pewnie dlatego z powodzeniem wykorzystywane w NBA 2K od dawna. Podobnie zresztą jak rzucanie przez wychylenie prawej gałki do góry. Nie wiem, gdzie podziewali się autorzy Elite w 2006 roku, gdy 2K Sports wprowadziło system Shot Stick, bo za tegoroczną "rewolucję" mogliby spokojnie otrzymać pismo z kancelarii adwokackiej, obsługującej konkurencję.
A nawet jeśli zostawimy na boku kwestię wtórności, to czym trzymanie wychylonej gałki i puszczenie jej, gdy zawodnik osiągnie najwyższy punkt skoku różni się od wciśnięcia i trzymania przycisku? Co gorsza, włączenie nowego systemu rzutów oznacza kompletne przemodelowanie funkcji innych przycisków. Podanie pod prawym spustem? Ja się tak nie bawię Na szczęście można używać bardziej tradycyjnego schematu, ale gra ma jeszcze inne wady.
Pierwsza rzuca się w oczy oprawa, ale nie jest to przyjemny widok. Schludnie wykonane postacie zawodników są jednak wyprane z detali i nie przypominają rzeczywistych atletów, do których przyzwyczaiła nas konkurencyjna seria. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wyglądają oni gorzej niż rok temu. O animację bałem się już w trakcie treningu na pustej hali i niestety 10 zawodników jeszcze bardziej obnażyło jej nienaturalność. Oglądanie NBA 2K11 w ruchu to czysta poezja, NBA Elite 11 nikt nie pomyli z prawdziwym meczem.
Sama rozgrywka również nie dorasta do standardów wyznaczanych przez konkurencję. Próbowałem bawić się zagrywkami, ale zbyt często kończyło się to stratą piłki. Byłoby to zaletą, gdyby nie fakt, że wcale nie musiałem grać uważniej. Wystarczyło co akcję dogrywać piłkę pod kosz i pakować ją Gasolem czy Bynumem z góry.
Kobe Bryant idealnie nadawał się do zabawy zwodami, ale to czy udało mi się minąć przeciwnika czy nie wydawało się losowe. Przy takim ślizganiu się zawodników po parkiecie takie niuanse, jak delikatna korekta ustawienia przed wykonaniem zwodu nie mają sensu. Nieustanne wjazdy rozgrywającego Celtics pod kosz, gdzie czeka na niego dwóch olbrzymów trudno już nazwać niuansem (podobnie jak tragiczny system kolizji). Gra powtarza wiele innych mankamentów, które od kilku lat nie pozwalały traktować NBA Live jako realnej konkurencji dla gier 2K Sports. Czy poza odkryciem, ile frajdy może dać prawa gałka analogowa, EA Sports poprawiło cokolwiek od zeszłego roku?
Ostatni gwizdek Bez bicia przyznaję się, że dla mnie liczy się przede wszystkim symulacja i pod tym kątem patrzę co roku na obie serie. NBA Elite nie ma więc ze mną łatwo, ale tym razem postanowiłem nie stosować żadnej taryfy ulgowej. EA Sports zmienia szyld, ale po raz kolejny funduje nam odgrzanego kotleta, który nigdy nie był smaczny. A akurat teraz również i 2K Sports postanowiło trochę uprościć sterowanie. To świetna okazja, by porzucić wreszcie dawne przyzwyczajenia i spróbować czegoś nowego.
Jedyna interesująca rzecz w Elite 11 to NBA Jam. Może, gdy gra zacznie zalegać na sklepowych półkach, EA zdecyduje się na wrzucenie dawnego klasyka do cyfrowej dystrybucji... Będę trzymał za to kciuki.
Maciej Kowalik