RETROspekcja: Drużyna A...aaaaAAAAAAA!!!!
Niewielu wie o ich istnieniu. Stanowią jedną z największych tajemnic branży. Odnalezienie ich jest podobno niemożliwe, ale nie przejmuj się - i tak nie chciałbyś ich znaleźć. Jeśli kiedykolwiek poczujesz masochistyczne potrzeby, których nie zaspokoi byle biczowanie, zawsze możesz skorzystać z ich usług. Oto elektroniczne adaptacje "Drużyny A".
Nie wiedzieliście, prawda? Nie mieliście pojęcia, że kiedykolwiek powstała gra na podstawie tego kultowego serialu. Przyznajcie sami - jej brak byłby zastanawiający, wszak "Drużyna A" aż prosi się o interaktywną adaptację. I rzeczywiście, kilka takowych powstało. Z góry przepraszam, że Wam o tym mówię, bo prawdopodobnie wolelibyście o nich nie wiedzieć...
Dużyna A-tari Drogę przez mękę zacznijmy od wersji na konsolę Atari 2600. Jej autorem był Howard Scott Warshaw, czyli człowiek odpowiedzialny za doprowadzenie całej branży gier wideo na skraj bankructwa. Zapewne znacie go lepiej jako "tego faceta od E.T.", a może nawet jako "tego faceta od Indiany Jonesa na Atari". Obie gry - E.T. oraz Raiders of the Lost Ark - cechowały się niewiarygodnym wręcz skomplikowaniem, absolutnym brakiem jakichkolwiek wskazówek co do tego, co gracz powinien robić, a także bardzo, ale to bardzo słabą oprawą wizualną - nawet jak na standardy modelu 2600. Warshaw miał duże ambicje - koncepcyjnie jego gry wybiegały na wiele lat w przyszłość - ale brakowało mu umiejętności, by odważne pomysły przełożyć na grywalny produkt. "Drużyna A" nie odbiega od tego schematu.
Teoretycznie jest to zróżnicowana gra akcji, eksperymentująca z mieszaniem stylów rozgrywki. Każdy z trzech etapów prezentuje nieco inny model rozgrywki, jednak konia z rzędem temu, kto domyśli się, o co tu właściwie chodzi. W pierwszym etapie gracz steruje wielką głową Mistera T, strzelając do niezidentyfikowanych obiektów i obserwując wzrost wskaźnika przypominającego rakietę. W drugim ciska piorunami do zielonego ludzika, zaś w ostatnim walczy z... pulsującym "czymś". Trzeba nadzwyczajnych umiejętności, żeby zaprogramować tak nieczytelną grafikę. Jak zapewne zdążyliście się domyślić, przyjemność płynąca z grania jest zerowa. Zapewne dlatego gry nigdy oficjalnie nie wydano. Chodzą też słuchy, że dostępna w Internecie wersja jest niedokończona, ale... trudno powiedzieć. Tak złe są gry Warshawa.
Drużyna A-mstrad Niniejsza wersja, wydana w roku 1989, pojawiła się również na PC, MSX i ZX Spectrum, i jako jedyna spośród wszystkich przypominała prawdziwą grę. Była najzwyklejszą, niczym niewyróżniającą się "chodzoną strzelaniną". Jej twórcy - studio Zafiro - najwyraźniej Drużynę znali tylko z opisów w programie telewizyjnym, bowiem nie przypominam sobie odcinka, w którym najemnicy walczyliby z terroryzmem w arabskich krajach. Czy gra była dobra? Powiedzmy że nie bez powodu nikt o niej dziś nie pamięta.
Drużyna A-aaaale słaba gra na Commodore Poczciwy C64 także doczekał się swojej wersji serialu. Była to adaptacja ze wszech miar wyjątkowa. Stojący za nią Erik Petermeijer dysponował iście nieziemskimi zdolnościami percepcji, bowiem przygody czwórki bohaterskich żołnierzy przekształcił w dziwaczną grę zręcznościową... w której gracz strzelał do Drużyny A! A dokładniej do wielkich twarzy Hannibala, Murdocka, Buźki i B.A. Barracusa, latających w górnej części ekranu. Najwyraźniej serial z jakiegoś powodu wyjątkowo przemawiał do fetyszystów lewitujących głów.
A to nie wszystko! Jakby decyzja o uczynieniu Drużyny przeciwnikami nie była wystarczająco kuriozalna, Petermeijer postanowił umilić graczom rozgrywkę muzyką, doskonale adaptując na potrzeby gry słynną melodię z... Gwiezdnych wojen! Zrobił to celowo czy przez pomyłkę? Nigdy się tego nie dowiemy, ale jeśli to nieplanowane potknięcie, to naprawdę imponującego kalibru. Wyobraźcie sobie, że w The Force Unleashed wita Was elektryzujący, pięknie zaarażnowany, symfoniczny motyw przewodni z... Super Mario Bros. Do partactwa na taką skalę trzeba mieć talent.
Do dziś uwielbiana na całym świecie "Drużyna A" nie doczekała się dobrej elektronicznej adaptacji. I nic nie wskazuje na to, że kiedykolwiek ją dostaniemy. Jeśli nawet premiera kinowego filmu nie skłoniła producentów do zainwestowania w "egranizację", możemy pożegnać się z perspektywą wcielenia się w Murdocka. Szkoda.
Na pocieszenie:
Michał Puczyński