Retrorecenzja: Finezyjna fantasmagoria

marcindmjqtx

04.08.2011 15:03, aktual.: 15.12.2016 14:11

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Niedawna premiera „Final Fantasy VI” na Playstation Network Store i Wii Virtual Console jest doskonałym pretekstem, by przypomnieć wszystkim tę doskonałą, a niestety w Polsce prawie nieznaną, grę.

Ponieważ ani ja, ani nikt z moich znajomych nie miał konsoli Super Nintendo (SNES), z „Final Fantasy VI” zetknąłem się dosyć późno. Przypadek sprawił, że na drugim roku studiów zachorowałem na grypę, a jednocześnie zepsuł mi się komputer. Odkopałem starutki sprzęt mojej mamy, bodajże AMD K-6 200 MHz, niestety okazało się, że jedynym, czym się na nim można było pobawić, był emulator SNES. W ten właśnie sposób po raz pierwszy zetknąłem się z szesnastobitową poprzedniczką „Final Fantasy VII”, tytułu, który parę lat wcześniej wywarł na mnie niezatarte wrażenie - nie wiedziałem jeszcze, że ta niepozorna gra z uproszczoną grafiką totalnie mnie podbije.

Przypowieść o maszynie i magyi

Do „Final Fantasy VI” podszedłem na początku dosyć sceptycznie - nie obiecywałem sobie nic specjalnego po archaicznej grze sprzed prawie dziesięciu lat, jednak chciałem zająć się czymś, co chociaż na chwilę odciągnęłoby moją uwagę od tego, jak źle się czułem. Odpaliłem emulator, na ekranie pojawiły mroczne chmury rozświetlane błyskawicami, zabrzmiała podniosła muzyka, a opowieść zaczęła się toczyć...

Dawno temu Wojna Magów zmieniła świat w wypalone pustkowie, a Magia przestała istnieć. Minęło tysiąc lat... Żelazo, proch i silniki parowe zostały odkryte na nowo, rządzi nowoczesna technika. Jednak istnieją tacy, którzy chcieliby zniewolić świat, wskrzeszając przerażająco niszczycielską moc, znaną jako Magia. Czy możliwe jest, że ci u władzy są na krawędzi powtórzenia bezsensownej i śmiertelnej pomyłki?

Po tym wprowadzenia w świat gry następuje krótki dialog między dwoma żołnierzami eskortującymi zielonowłosą dziewczynę. Cała trójka porusza się w mechanicznych zbrojach, trochę kojarzących się z robotem, którego używa Ripley w „Obcym”. Z prowadzonej na krawędzi przepaści rozmowy dowiadujemy się, że nazywają się one Magitech Armor, że w górniczym mieście Narshe został odnaleziony Esper, i to tysiąc lat po Wojnie Magów, jak również tego, że eskorta trochę obawia się milczącej dziewczyny, gdyż jest ona bardzo sprawnym magiem - wymordowała pięćdziesięciu ludzi w ciągu trzech minut. Jednakże jeden z żołnierzy uspokaja drugiego: na jej głowie znajduje się Korona Niewolników, artefakt, który sprawia, że jest ona całkowicie bezwolna i posłuszna rozkazom. Po tym interludium cała trójka rusza w nocny marsz przez zaśnieżoną równinę, w kierunku widniejących na horyzoncie świateł niczego nieświadomego miasta Narshe.

Obraz

Trzy postaci w zbrojach brnęły przez śnieżoną zamieć do wtóru muzyki Nobuo Uematsu, a ja już wtedy zapomniałem, że cała ta iluzja wygenerowana została przez szesnastobitową maszynkę o mocy obliczeniowej kalkulatora. Tyle znaków zapytania, dziwaczny klimat, zapowiedź oryginalnej opowieści - gra wciągnęła mnie po uszy, byłem naprawdę zaintrygowany. Kim jest zielonowłosa dziewczyna? Czym są espery? A magotechniczne zbroje? O co tu w ogóle chodzi?

Fajna fantazja, czyli trochę o fabule

Opowiadając o „Final Fantasy VI” współczesnemu graczowi, trzeba od razu wspomnieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, grafika i muzyka są bardzo uproszczone w stosunku do tego, do czego przywykliście; raczej umowne, tak że trzeba jednak minimum wyobraźni, by zobaczyć całą epickość i tragizm tej opowieści za fasadą postaci w stylu SD (ang. Super Deformed) i dwuwymiarowych teł. Po drugie, tłumacząc czemu „Final Fantasy VI” jest tak kapitalne pod względem fabuły, nie sposób uniknąć spojlerów - można je ominąć, ale wtedy trudno pokazać, co czyni tę grę wyjątkową. Stąd też ostrzeżenie - w poniższym tekście będzie ich trochę.

Zacznijmy od tego, że „Final Fantasy VI” to wielopiętrowa opowieść, która po raz pierwszy w serii wykroczyła poza utarty schemat młodego wojownika, który przy wsparciu przyjaciół walczy przeciw złemu imperium uosabianym przez nikczemnego władcę albo maga. Na początku bohaterką jest zielonowłosa Terra, ale później dołączają do niej koleine charakterystyczne postaci: Locke -  złodziej grabiący starożytne artefakty, Edgar - król-inżynier, pan ruchomego zamku Figaro, Sabin - trenujący sztuki walki brat bliźniak Edgara, Cyan - wąsaty rycerz, który stracił żonę i córkę... Łączna liczba bohaterów to czternaście osób i choć niektórzy z nich to tylko zabawne istoty bez większego znaczenia dla fabuły (Mog, Umaro), to zdecydowana większość ma charakter i własną, nierzadko tragiczną, opowieść.

Obraz

Słowa, słowa, słowa. Pierwsze tłumaczenie Final Fantasy VI na SNES było wypadkową ograniczeń sprzętowych (pojemność kartridża, liczba japońskich znaków w imieniu postaci) i wytycznych Nintendo of America (niedozowlone przekleństwa, świntuszenie). Wydanie na GBA przyniosło nową wersję tłumaczenia, jednak czy lepszą? Przykładowo tekst „Nie ma się co martwić. Korona Niewolników na jej głowie pozbawia ją jakichkolwiek świadomych myśli. Będzie posłuszna rozkazom” zmieniono na „Wyluzuj. Z tym czymś na głowie jest posłuszną kukiełką”. Dla niektórych to drobiazg, ale dla mnie zmieniało to rewelacyjną historię na zwyczajną pulpę.

Fabuła „Final Fantasy VI” zaczyna się wciągająco, po czym pozornie wpada na klasyczne tory - pozbawiona Korony Niewolników Terra przyłącza się do buntowników walczących ze złym imperium. Przez chwilę opowieść toczy się utartym schematem, lecz równie szybko zrywa z tradycją: najpierw bohaterowie zostają rozdzieleni i śledzimy trzy różne historie, następnie Terra okazuje się nie do końca człowiekiem i ucieka, więc pozostali muszą ją odnaleźć i przywrócić jej wiarę w siebie oraz ludzką postać, a jeszcze później następuje chyba najbardziej nieoczekiwany zwrot akcji, z jakim spotkałem się w grze, kiedy to cały świat ulega zniszczeniu, a bohaterowie zostają rozrzuceni na cztery wiatry...

Poszukiwanie rozproszonej drużyny pośród ruin niegdyś tętniących życiem miast pozwala zobaczyć ogrom zniszczeń, którym nie udało się zapobiec. Było to dla mnie jedno z mocniejszych wrażeń w grach komputerowych: oto walczyliśmy, daliśmy z siebie wszystko - a mimo to przegraliśmy. Pierwszy raz zetknąłem się z misją, w której bohaterowie ponoszą tak totalną klęskę. Bywały już zadania, których rezultatem była porażka (Half-Life, Max Payne), ale tam opłakane skutki miało to tylko dla głównego bohatera, zaś tu tragiczne konsekwencje poniósł cały świat.

Poza tym wyjątkowo mocnym wydarzeniem, w „Final Fantasy VI” znajdziemy mnóstwo innych zapadających w pamięć momentów, jak choćby poruszająca próba samobójstwa jednej z głównych bohaterek (na szczęście nieudana), urocza scena operowa (fantastycznie wykonana podczas Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie), pociąg uwożący w zaświaty żonę i córkę Cyana, wspomnienie rzutu monetą, który zadecydował o losach królestwa Figaro, czy też tragiczne historie dawnych miłości Setzera i Lockego.

Obraz

A skoro już mowa o elementach zapadających w pamięć, to warto wspomnieć, że w „Final Fantasy VI” występuje jeden z najlepszych szwarccharakterów w historii gier wideo: Kefka, szalony błazen i generał armii imperium, który w trakcie gry ewoluuje od drugoplanowego nieudolnego przeciwnika do obłąkanego i wszechpotężnego bóstwa. Jego charakterystyczny śmiech to z początku zabawny manieryzm, ale później staje się niepokojącą zapowiedzią bardzo złych rzeczy. Ostatnie starcie z Kefką jest jednym z najbardziej widowiskowych starć w całym cyklu, tak ze względu na czas trwania (kilkanaście minut), jak i niesamowitą ścieżkę muzyczną (jej dogłębna analiza ukazała się na Destructoidzie, polecam lekturę). Kapitalnie wykreowany złowrogi szaleniec, kojarzący się z Jokerem w wykonaniu Heatha Ledgera.

Wydanie drugie, poprawione

Wersja, w którą po raz pierwszy grałem na emulatorze SNES, pochodziła z 1994 roku, było to amerykańskie wydanie ze zmienioną numeracją - III zamiast VI, ze względu na to, że niektórych poprzednich części tam nie wydano - a także charakterystycznym tłumaczeniem (patrz ramka).

Parę lat po mojej przygodzie z pierwszym wydaniem na emulatorze, przypadkiem trafiłem na Youtube'ie na dwie wyrenderowane animacje, składające się z fragmentów wydarzeń z gry. Zalała mnie fala nostalgii, gdy po raz pierwszy patrzyłem na bohaterów w normalnych proporcjach (a nie SD): zamyślona Terra w zbroi Magitech, wśród płatków śniegu nocą, Edgar rzucający monetą na blankach zamku Figaro czy Celes w łańcuchach podnosząca twarz, by spojrzeć na swojego wybawcę... Dopiero wtedy dowiedziałem się, że w 1997 roku, Final Fantasy VI zostało wydane na PS1 - a przy okazji wzbogacone o dwie animacje, na jedną z których właśnie przyszło mi się natknąć.

Obraz

Final Fantasy VI było nowatorskie również w kwestii podejścia do bohaterek kobiecych: wprowadziło protagonistki samodzielne i niezależne, które przełamują stereotyp dziewczyny głównego bohatera. W zbyt wielu grach kobiety odgrywały wtedy (1994!) wyłącznie rolę pasywnej „nagrody wojownika”, klasycznej damy w opałach, którą należy uratować, a ona z wdzięczności rzuci się wybawicielowi na szyję. Andrzej Sapkowski w swoim „Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini” cytował zgrabne sformułowanie na taką uproszczoną rolę kobiecą: „damsel in lethal distress, oooh” („dama w śmiertelnych opałach, ojeeej”) - w skrócie dildo.

W 2007 roku ukazała się z kolei odnowiona edycja Final Fantasy VI na GBA. Oczywiście kupiłem ją od razu, ale niestety nie przypadła mi ona do gustu: słabsza grafika (mniejsza paleta kolorów, niższa rozdzielczość), gorszy dźwięk, a do tego zmieniony skrypt gry w nowym tłumaczeniu, zupełnie odmienny od tego, który znałem (patrz ramka).

Obecne wznowienie na PSN jest już drugim, które nabyłem, sądzę więc, że spłaciłem swój dług wobec autorów gry, zaciągnięty w chwili, gdy  nielegalnie przeszedłem ich dzieło dawno temu. Wersja ta opiera się na wydaniu z PS1 i ma pewne minusy - animacja przed i po walce wydłuża sztucznie czas gry, czuć pewne spowolnienie podczas wydawania komend, zaś na wielkim ekranie HD jej ograniczona rozdzielczość wygląda raczej ubogo. Ale za to znajdziemy tu stary skrypt, czyli jedyne słuszne tłumaczenie, no i oczywiście wspaniałą opowieść. Z kolei wersja z Wirtualnej Konsoli to dokładna kopia pierwszego wydania ze SNES.

Finał, czyli podsumowanie

„Final Fantasy VI” to doskonały przykład na to, że możliwe jest przekazanie nastroju i opowieści za pomocą ograniczonych środków audiowizualnych. Fabuła tej finezyjnej fantasmagorii jest doprawdy fantastyczna (uwielbiam aliteracje!).

Jeśli lubicie gry retro, macie słabość do jRPG-ów, albo ogólnie do twórczości Hironobu Sakaguchiego, to nie trzeba Was specjalnie przekonywać do zakupu „Final Fantasy VI”. Jeżeli natomiast cenicie w grach dobrą fabułę, natomiast nie przejawiacie wymienionych wyżej skłonności, to moja rada brzmi: przebolejcie szesnastobitową grafikę i muzykę, zagryźcie zęby i dajcie się wciągnąć tej opowieści, a Waszą nagrodą będzie piękna historia i wiele wspaniałych chwil.

Bartłomiej Nagórski

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Komentarze (0)