Retro City Rampage - gdyby GTA powstało w czasach Contry, a autorem był Mel Brooks... [RECENZJA]
Na premierę Retro City Rampage, próby stworzenia Grand Theft Auto w 8-bitowej wersji pełnej nawiązań do popkultury lat 80., wielu fanów gier niezależnych czekało od baaaardzo dawna. Nie wiedzieliśmy chyba do końca, czego mamy się spodziewać, ale zwiastuny kusiły uroczą oprawą i "atmosferą tamtych lat". Czy ostatecznie jest to produkcja tak znakomita, jak sobie to wyobrażaliśmy? No... nie do końca.
(śmiech z taśmy) Retro City Rampage jest niczym komedia Mela Brooksa albo któraś z części "Nagiej Broni". To parodia, o czym ona sama informuje już na samym początku, na jednym z ekranów podczas wczytywania menu. Brian Provinciano, twórca gry, wziął na warsztat 8-bitowe produkcje z NES-a (którego podróbką znaną w Polsce był Pegasus*), amerykańską popkulturę lat 80. (choć nie tylko, ale głównie) i wymieszał to wszystko w jednym, pokręconym tyglu. Fabuła jest mocno kadłubkowa, a ciąg przyczynowo-skutkowy całej historii nie ma specjalnie sensu, ale liczba gagów na minutę przekracza wszelkie granice. Superbohater w mieście Theftropolis ("Złodziejowo"?) o pseudonimie Biffman tak naprawdę nazywa się Biff Wayne, lokalny odpowiednik Pogromców Duchów to Go-Go Busters, czyli "Pogromcy Tancerek Go-Go", firma produkująca pudła i kartony nosi miano SneakySnake, wehikuł czasu z "Doktora Who" zamiast w budce telefonicznej ulokowany jest w wychodku, a główny bohater w pewnym momencie zostaje ugryziony przez radioaktywnego hydraulika. I tak dalej, i tym podobne. Dialogi, podobnie jak cała gra, również skrzą się dowcipem, a gdy akurat główny bohater rzuca wyjątkowym sucharem, w tle rozlega się puszczany "z taśmy" śmiech. Humor bywa ciężkawy (a w "Nagiej Broni" to nie bywał?), ale ostatecznie jest to też kwestia gustu. Mi najbardziej podobały się momenty, gdy postaci łamały tak zwaną "czwartą ścianą" i otwarcie zdawały sobie sprawę, że biorą udział w grze wideo.
Liczba nawiązań i odniesień, które znalazły się w Retro City Rampage, jest absolutnie imponująca. Jednocześnie, choć gra kpi ze wszystkiego i wszystkich, to robi to tak naprawdę bardzo delikatnie. Nie jest bezlitosnym pastiszem wytykającym niedorzeczności i głupoty, raczej nostalgicznym hołdem oddanym zamierzchłym czasom. Gracze znający je podobnie dobrze jak autor na pewno nie raz uśmiechną się pod nosem, chociażby wtedy, gdy na ich drodze staną Żółwie Ninja albo Drużyna A (tutaj nazwana Drużyną T - Provinciano nie ma oczywiście praw do żadnych oryginalnych postaci, musi więc odrobinę kamuflować swoich bohaterów). Wartość sentymentalna w Retro City Rampage pełni rolę kluczową - bez znajomości tamtych realiów i tamtej popkultury gra będzie zupełnie niezrozumiała. I pewnie także mało zabawna.
Łyżki dziegciu Provinciano nie poprzestał jednak na przeniesieniu do swojej gry znanych postaci. Realia lat 80. odtworzył także przy pomocy rozgrywki - choć akurat główny jej element pochodzi z zupełnie innych czasów. Retro City Rampage jest bowiem w pewnym sensie 8-bitowym Grand Theft Auto. Gracz wciela się podrzędnego złodziejaszka (o imieniu... Player), który kradnie samochody w otwartym mieście, jeździ po chodnikach miażdżąc przy tym przechodniów, strzela do do wszystkiego, co się rusza (tak, są za to wszystko punkty) i wykonuje zadania od najróżniejszych mocodawców.
Niestety, to właśnie rozgrywka jest tym, co w Retro City Rampage zawodzi najbardziej. Jako że gra rzutem z góry najbardziej przypomina "The Legend of Zelda", to i walka kojarzy się z tamtym tytułem - z tym, że tutaj mamy do dyspozycji cały arsenał broni palnej. I choć, chyba by trochę uwspółcześnić zabawę, Provinciano wstawił do swojej gry system osłon, to jest on ostatecznie nieprzydatny, a samo strzelanie - zupełnie nieemocjonujące. Może dlatego, że jedynymi, którzy są w stanie zrobić coś graczowi, są przeciwnicy z wyrzutniami rakiet? Cała reszta nie sprawia w ogóle trudności, a ci ostatni są, dla odmiany, przegięci w drugą stronę, zwłaszcza gdy naraz pojawia się kilku.
Wydaje się jednak, że autor doskonale zdawał sobie sprawę ze słabości swojej gry pod tym względem. Dlatego też, na szczęście, poszczególne misje nie są długie, bywają też zaskakująco różnorodne. Problemem Retro City Rampage jest jednak także to, że mało który element w ramach rozgrywki jest zrobiony naprawdę dobrze. Gdy gra na chwilę zamienia się w skradankę, jest to absolutnie najgorsza skradanka z jaką miałem w życiu do czynienia. Gdy próbuje odtworzyć słynny podwodny etap z pierwszej części "Teenage Mutant Ninja Turtles" na NES-a, zastanawiam się, po co to robi - to fragment znienawidzony przez graczy, tu nie jest wiele lepszy. Gdy oferuje rozmaite losowe wyzwania w stylu "zabij jak najwięcej przechodniów miotaczem ognia", ziewam po trzydziestu sekundach. Najgorzej robi się jednak pod koniec, kiedy autorowi najwidoczniej skończyły się pomysły i postanowił zalać gracza praktycznie niekończącymi się falami przeciwników. Jest zwyczajnie nudno.
I nawet dobrych pomysłów Retro City Rampage nie wykorzystuje. Gdy na chwilę gra zamienia się w... przygodówkę, robi to tylko na kilka minut, by mrugnąć okiem i rzucić kolejnym dowcipem - nie próbuje stawiać żadnego wyzwania w postaci choćby sensownej zagadki. To zresztą w ogóle problem tego tytułu - za dużo rzeczy robi tylko na chwilę, za dużo wątków zaczyna, by zaraz porzucić. Główny bohater pracuje dla Shreddera? Super! Ale dlaczego tylko przez moment i nic z tego nie wynika? Przejmuje w posiadanie tajną bazę Biffmana, odpowiednika Batmana, i w jego stroju chce walczyć z przestępcami? Świetnie! Ale dlaczego tylko na jedną misję, dlaczego gra nie ciągnie tego wątku? Mam wrażenie, że Retro City Rampage tak bardzo pragnie być parodią wszystkiego naraz, że zapomina jednocześnie o tym, by być czymś samym w sobie. Jest miksem ogromnej ilości rozmaitych elementów - tylko że żaden nie jest na tyle dobry, by sam był w stanie przyciągnąć do rozgrywki.
Werdykt Trochę zawiodłem się na Retro City Rampage. Spodziewałem się jednak czegoś więcej, niż tylko zbioru gagów na temat lat 80. i 8-bitowej popkultury. Niestety, sama rozgrywka szybko nudzi i ratuje ją tylko to, że przez większość czasu jest dosyć różnorodna. To nie znaczy jednak, że nie jest to produkcja warta uwagi. Gracze, którzy mają sentyment do parodiowanych realiów - i poczucie humoru! - mogą bawić się przy niej całkiem nieźle. Ja w sumie nie narzekałem aż tak bardzo, słuchając chiptune'owej muzyki (szkoda, że kawałków nie jest za wiele i często się powtarzają), jeżdżąc po pikselowym mieście i spotykając na swojej drodze kolejne znane postaci, zwykle w nietypowych rolach. To 8-9 godzin napędzanej nostalgią zabawy, która pod koniec zaczyna trochę frustrować, ale - mimo wszystko - jest czymś wśród gier niespotykanym. Bo ile widzieliście produkcji, które można porównać do "Nagiej Broni"? No właśnie.
Tomasz Kutera
*Tak wiem - w zasadzie był podróbką japońskiego Famicoma, ale to pod względem dostępnych tytułów w zasadzie to samo.
Gra dostępna jest w cyfrowej dystrybucji. Na PC można ją na przykład kupić na Steamie (14 euro), na GOG-u (15 dolarów) albo bezpośrednio od autora (15 dolarów). Niedługo ma pojawić się także na europejskim PlayStation Network - będzie dostępna i na PS3, i na PS Vita. Ma także trafić na XBLA i WiiWare.