Resident Evil: Ostatni rozdział - recenzja filmu. Prawdziwe zagrożenie biologiczne
Panu Andersonowi dziękujemy już raz na zawsze.
Warto odpowiedzieć sobie na proste pytanie: w którym momencie filmowe uniwersum Resident Evil przestało was interesować? Seria próbowała wszystkiego, a sprowadzonych do roli tła umarlaków łaskawie nie wysłała wyłącznie na księżyc. Filmy, czy też może zarządzający nimi od piętnastu lat Paul Anderson, w nosie miały logiczną ciągłość przedstawionego świata. Fakty i postacie wielokrotnie naciągano, przeinaczano albo zapominano dla wygody kolejnych szaleńczych idei. Scenariusze gier, z których pobierano tylko co ciekawsze potworki lub damskie ciuszki, porzucono dekadę temu. Niezmienna pozostała Alice reprezentowana coraz starszą twarzą Mili Jovovich. Taki sam był również od jakiegoś czasu poziom kolejnych produkcji. Już "Afterlife" stawiało na kino parodystyczne, "tak złe, że aż dobre". Ale każdy cyrk kiedyś musi się zwinąć.Nie rozumiem jednak, po kiego czorta w ostatnich chwilach serii stawiać na eksperymenty. Na ekran powraca postapokaliptyczna wizja świata, mieszanina "Mad Maxa" i "The Walking Dead", idąca jak gdyby śladami wyklętej "Zagłady". Napompowana w finale "Retrybucji" zadyma okazuje się wydmuszką, od której reżyser umył dłonie dwoma zdaniami wstępnego monologu bohaterki. Dość potrzebnego, gdyż raz jeszcze przeinaczono fabularne tło pierwszych filmów. Wiecie, trzeba zrobić pełne koło i zakończyć tam, gdzie się zaczęło, czyli w podziemnym laboratorium Raccoon City. Bezsens goni bezsens, więc dlaczego by tam nie umieścić ostatecznej kryjówki Umbrelli lub wyjaśnić, że tak naprawdę to istnieje antidotum, które wystarczy rozpylić na świeżym powietrzu, by uratować cały świat od Wirusa T. To w końcu tak genialne, jak uczynienie szwarccharakterem na powrót niepotrzebnego nikomu Iaina Glena. Martwego od finału trzeciego filmu. KLONY!
Gdzieś pośrodku tak zaaranżowanego bagna znajduje się cała ekipa filmowa. Budżetu wystarczyło na kilkanaście minut scen akcji w świetle słonecznym, dlatego przygotujcie się na ciągły, utrudniający rozeznanie mrok. Montażyści najwyraźniej przed pracą w branży byli specami od tortur - tutaj zwykła wymiana ciosów, trwająca około pięciu sekund, sklejona jest z dziesięciu różnych ujęć, tak odmiennych, że niejednokrotnie wolałem zamknąć oczy niż narażać je na próbę nadążania za projekcją. "Film, od którego bolą oczy" - dlaczego takiego hasła zabrakło w zwiastunach? Dźwiękowcy z kolei woleli postawić na "horror", by zatoczyć swoje wyobrażenie koła, stąd każda scena, w której nikt nie strzela - wbrew pozorom, nie taka rzadkość - wypełniona jest koszmarnie głośnymi jump-scare'ami. "Ostatni rozdział" trwa sporo ponad półtorej godziny. Sami chyba potraficie sobie wyobrazić, jak przyjemnie mija ten czas.Należę do takiego rodzaju publiczności, która "Residentami" lubiła ozdobić zakrapiany maraton filmowy w gronie zaufanych znajomych. Do weteranów, jeżeli to słowo nie napawa was strachem. Ale nawet mnie nie ruszają ukłony przed piętnastoletnim uniwersum. Jeżeli już, jestem gorzko rozczarowany. Albert Wesker, który wyrósł na niezniszczalnego arcywroga Alice, nie dostaje tutaj ani jednej popisowej sceny, natomiast kwestia jego boskiej mutacji chyba wypadła z głowy Andersonowi. Kończy, jak gdyby nigdy w filmach nie miał żadnego znaczenia. Finałowa nawalanka w korytarzu z laserami (na pewno pamiętacie takowy z "jedynki") tylko uzmysławia, jak niewiele elementów tych dziełek odbiło się szerszym echem w popkulturze. Podobne znaczenie ma powrót Claire Redfield. Jedynej dawnej postaci, jaką zdecydowano się wepchnąć do ostatniego rozdziału. Mając w pamięci cosplayowy charakter "Retrybucji" - może tak jest nawet lepiej.Po seansie w głowie pozostaje wyłącznie montażowa rzeźnia. Albo kiczowata sekwencja ze "smokiem", którą należało wepchnąć po ostatnim cliffhangerze. Bez kilku sporządzonych na telefonie notatek byłbym dzisiaj zupełnie bezradny. Odejścia od wewnątrzkadrowej symetrii próbują pokazać "patrzcie, tym razem mieliśmy wyższe ambicje!", tymczasem jednak działają zupełnie odwrotnie. Filmy numer cztery i pięć niczego nie ukrywały. Robimy postmatriksowe kino, pełne zwolnionego tempa, leniwie tnących powietrze pocisków, które powinno być konsumowane w towarzystwie z wieloma miskami popcornu. Wiemy, jakie to jest głupie. Wiemy, jak nienawidzą nas gracze, ale to do nich szczerzymy korporacyjne zębiska. Tworzymy rozrywkowe dno i nigdy nie zamierzamy przestać. Fajne podejście, mimo wszystko. Ale gdy w końcu postanowiono zakończyć całe show, zrezygnowano z jego najzabawniejszych atrybutów.
Dlatego o "Ostatnim Rozdziale" zapomnę jeszcze dzisiaj. Nie jestem pewny, czy powróci nawet jako finał residentowych maratonów. Sadomasochistycznie uwielbiam poprzednią odsłonę, którą dotychczas traktowałem jako szczyt (anty)geniuszu. To wygodna dla Paula Andersona i jego małżonki perspektywa, przyznacie chyba. Zatem czy posłuchacie, gdy taka osoba stanowczo odradzi Wam podróż do kina? Mam nadzieję. Swój kontakt z Residentem powinniście ograniczyć do wydanej niedawno gry, którą tak mocno promowaliśmy na naszych łamach. Na dużych ekranach zobaczycie co najwyżej odpowiednik Umbrella Corps. Wybaczcie podwórkową terminologię, ale to po prostu gówniany film. W moich oczach serię wieńczy nadal "Retrybucja".PS: Nie mogę się doczekać, by zobaczyć, jak nisko Anderson upadnie z Monster Hunterem. Umarł król, niech żyje król?Adam Piechota