Reigns: Game of Thrones - recenzja. Zima w końcu nadeszła
I tak z dwadzieścia razy.
Melisandre wpatruje się w ogień i ma wizję. Płomienie, która są żywiołem jej pana, R’hllora, ukazują jej różne wersje przyszłości. W każdej z nich na tronie zasiada inna osoba, zaś zadaniem czerwonej kapłanki jest znalezienie wybrańca. Jedna ze ścieżek ukazuje Tyriona, który siedzi na okropnie zimnym Żelaznym Tronie, ledwo sięgając nogami podłogi. Kiedy jednak Tyrion ginie zaszlachtowany przez niezadowolonych z jego rządów arystokratów, do gry wchodzi inna postać... albo znowu Karzeł. Tym razem jednak historia toczy się nieco inaczej i król podejmuje inne decyzje.
Platformy: PC, iOS, Android, Linux
Producent: Nerial
Wydawca: Devolver Digital
Data premiery: 18.10.2018
Wersja PL: Nie
Wymagania sprzętowe: Windows 7 - 10, Intel Pentium D 830, 1 GB RAM, Geforce GT 610
Grę do recenzji dostarczył wydawca. Graliśmy na Androidzie. Zdjęcia pochodzą od redakcji.
Przygodę z Reigns zaczęłam z Her Majesty. Koncepcja strategii z nietuzinkowym poczuciem humoru i mechaniką uproszczoną tak bardzo, że już łatwiej grać się nie da, trafiła w mój gust. Wcielamy się we władcę, którego celem jest... utrzymać głowę na karku. W dalszej perspektywie też doprowadzić królestwo do jako takiego prosperity, ale rychło przekonamy się, że przeżycie jest trudniejsze niż wygranie wojny. Wszelkie wydarzenia i dialogi mają postać kart, a decyzję podejmujemy, wzorem Tindera, przechylając kartę na lewo bądź prawo. Do ogarnięcia mamy dodatkowo cztery znaczniki władzy, które musimy utrzymać w idealnej równowadze. Te proste zasady i wciągająca fabuła zaowocowały bardzo ciekawym tytułem. A tutaj jeszcze Devolver dogadał się z HBO i wykorzystał mechanikę Reigns do opowiedzenia historii Westeros po swojemu. Świat z powieści George'a R. R. Martina wydaje się wręcz idealny do gry opartej na intrydze i polityce. Tytuł w zapowiedzi jawił mi się zatem jako ideał.Tym bardziej że gra, mimo że toczy się w niedalekiej przyszłości, pełna jest odniesień do książek. Czytelnicy, ale też widzowie serialu, z przyjemnością odszukają liczne tropy i cytaty. Martin ma tę zdolność, że nawet bohater, która ma zginąć w następnym rozdziale, wydaje się być człowiekiem z krwi i kości, z charakterem i przeszłością. W dodatku ta odsłona Reigns ma więcej postaci niż poprzednie części razem wzięte.Jest to niewątpliwa zaleta ale i wada gry. Ta mnogość postaci i wątków powoduje, że osoba, która miała pewną przerwę w obcowaniu z Westeros – jak ja – na początku może poczuć się nieco zagubiona. W trakcie grania odblokowujemy dziewięć postaci władców, a każdy z nich ma nieco inne otoczenie i towarzyszące mu wydarzenia. To całkiem sporo do przyswojenia, ale z drugiej strony - poznawanie wszystkich zależności i postaci to też część tej gry.Poszczególni pretendenci do tronu to nie są tylko nazwiska i uproszczone grafiki. Każdy z nich ma innego doradcę, zmieniają się też reakcje postaci niezależnych. Varys lepiej dogaduje się z Tyrionem, Sansa z Jonem Snow, a Daenerys może zawsze postraszyć kogoś smokiem.W niektórych aspektach lepiej radzi sobie Karzeł, w innych jego jednoręki brat. I od nas zależy, który z władców okaże się legendarnym wybrańcem. Jak wspomniałam, wizja Melissandre jest powodem, dla którego, mimo że królowie i królowe giną, gra toczy się dalej. Są to po prostu kolejne wersje przyszłości. O wiele bardziej podobała mi się jednak narracja w Her Majesty – kolejne pokolenia królowych wiązało wspólne tajemnicze pochodzenie. Gra opierała się na koncepcji reinkarnacji i to dawało jej pewną ciągłość.Tam śmierć bawiła (jakkolwiek makabrycznie by to nie zabrzmiało), tutaj po kilku godzinach zaczyna męczyć. Bo tak to jest w Reigns - umierasz. Często-gęsto, zaś różne opcje zgonu odhaczane są w specyficznym Hall of Fame. Podczas gdy w Her Majesty śmierć królowej nie oznaczała braku postępu w historii, tak tutaj wałkujemy te same wydarzenia od nowa. Podróż do Winterfell, próby zamachu, proces Cersei. W pewnym momencie zaczyna to nużyć, nawet mimo takich nowości jak mini-gierki pokroju bójki w tawernie czy turnieju.Mam też problem z jeszcze jednym aspektem Reigns - wyznacznikami władzy. Są to cztery ikony odpowiadające strefom wpływu, których wartość ani nie może spaść do zera, ani osiągnąć maksimum. Tutaj kluczowe jest utrzymanie balansu. Pamiętam, że w Her Majesty miały one bezpośrednie przełożenie na wojsko, kościół (czyli oficjalna religia), popularność wśród ludu oraz skarbiec. Tutaj jednak miecz nie oznacza tylko parcia do wzmocnienia armii, ale reprezentuje wszystkie nasze decyzje prowadzące do tyranii. Czasami więc wystarczy nie udać się na spotkanie Małej Rady, by znacznik miecza nieco spadł.Z wiarą jest podobnie, co w poprzedniej części, ale sprawa uległa skomplikowaniu. Mamy oficjalną Wiarę Siedmiu z septonami, wypierany przez niego, ale nie zdelegalizowany kult R’hllora oraz Starych Bogów. Zatem konflikt religii chrześcijańskiej i kultu Bogini Matki, obecny w Her Majesty, został tutaj rozwinięty. Musimy lawirować między trzema różnymi religiami, a nie ułatwia nam tego fakt, że septoni może i stoją u władzy, ale lud zdaje się czuć większą sympatię do Starych Bóstw. Wsparcie oficjalnej religii często oznacza spadek popularności wśród poddanych.Reign: Game of Thrones przez pierwszych kilka godzin jest idealną satyrą na władzę. W pewnym momencie zorientowałam się, że podejmowanie wyborów zgodnie z głosem serca, umysłu czy portfela sprowadza się tylko do tego, w jaki sposób umrę. Litość idzie w parze z bezwzględnością, szczodrość z chciwością, a władza to ciągłe balansowanie na granicy cienkiej jak ostrze gilotyny.
Szkoda tylko, że po jakimś czasie automatyzm wyborów wypiera aspekt RPG i jedyne, co mi grozi, to śmierć z nudów.