Red Dead Redemption: Undead Nightmare - recenzja
Powiem szczerze, że od czasu skończenia RDR zupełnie straciłem tą grą zainteresowanie. Do tego stopnia, że nie miałem bladego pojęcia czym jest Undead Nightmare. Tymczasem Rockstar po raz kolejny udowadnia jak bardzo rządzi w świecie gier sandboksowych.
05.11.2010 | aktual.: 08.01.2016 13:23
Na początku zdziwiły mnie rozmiary dodatku - 1.5 giga? Za multiplayera (bo R* przyzwyczaił mnie do wydawania kolejnych multiplayerowych DLC)? Po odpaleniu zdziwienie sięgnęło zenitu, bo nowe opcje MP w grze to jeden nowy tryb gry we free roamie i do tego klasyczna horda w której w kooperacji zwalcza się kolejne fale zombie. Potem coś mnie tknęło i włączyłem singla. Tak, wiem, jestem idiotą. Tak, wiem, powinienem był wiedzieć co to za dodatek. Ale na szczęście okazałem się być idiotą nawróconym, bo w porę zorientowałem się, że coś jest nie tak z 2 trybami na 1.5 giga.
RDR NIE UMIERA Akcja toczy się w trakcie końcowych scen podstawowej gry. To całkowicie alternatywna wersja wydarzeń, które poznaliśmy wcześniej - pewnego dnia na farmie Johna Marstona pojawiają się... zombie. Szybko okazuje się, że problem jest znacznie szerszy - nieumarli szaleją po całym Dzikim Zachodzie. Trupy wstają z grobów, nieliczni ocalali desperacko walczą o przeżycie w płonących miastach, a John majestatycznie przemierza pola i lasy, odstrzeliwując łebki setkom potworów.
Rockstar to prawdziwi mistrzowie w tworzeniu DLC w rozmiarach normalnych gier i tak jest tez tym razem. Undead Nightmare to po prostu pełnoprawna gra o zombie. Nie zmieniając podstaw (nadal jeździ się tu konno i strzela) całkowicie przemodelowano rozgrywkę, wprowadzając nie tylko nowych przeciwników (o których za chwilę), ale także zupełnie nowe mechanizmy. Przede wszystkim w dodatku znalazło się miejsce na metagrę w kontrolę terytoriów, czyli element, który moim zdaniem powinien znajdować się w każdym dobrym sandboksie.
Celem gracza jest wyzwalanie kolejnych miast spod kontroli nieumarłych. Najpierw trzeba namierzyć ocalałych, dostarczyć im amunicji, a na koniec zlikwidować hordę truposzy, próbujących zjeść nam mózg. Wyzwolone miasto na jakiś czas staje się bezpieczną przystanią, w której można zapisać grę i z której można swobodnie podróżować do innych już bezpiecznych miejsc. Z czasem nieumarli mogą powrócić, więc co jakiś czas trzeba wracać i znów tłumaczyć zombie, że wstawanie z grobu im nie służy.
Kolejnym elementem 'metagrowym' są misje z oczyszczaniem cmentarzy. Tam prócz walki z trupkami trzeba jeszcze podpalać trumny - dopiero zniszczenie wszystkich gwarantuje zastopowanie hordy. Trzeba się jednak liczyć z tym, że na cmentarzu przyjdzie nam walczyć z wyjątkowo twardymi przeciwnikami. Podobnie jak w Left 4 Dead, także w Undead Nightmare zombie występują w różnych odmianach i mają różne umiejętności.
ŚMIERĆ WSZYSTKIM ZOMBIE W trakcie gry spotkamy szybko poruszające się zombie, które zasuwają nisko przy ziemi, jak również Są grubaski, których wyjątkowo ciężko zabić. Jest nawet tutejsza odmiana Left4Deadowej Spluwaczki (czyli Spitter[ki]), która doskonale sprawdza się zwłaszcza w grach multiplayerowych, gdy któryś ze sprytnych graczy schowa się na dachu i ostrzeliwuje nacierających.
Zombie w Undead Nightmare okazują się być wyjątkowo twarde i bez celnych headshotów szybko wypstrykamy się z całej amunicji. A warto zaznaczyć, że w świecie opanowanym przez nieumarłych sklepy nie działają - aby zdobyć kulki trzeba przeszukiwać ciała zabitych stworów, pomagać NPCom, albo wyszukiwać skrzynek z zapasami. Pocisków jest mało i są cenne, więc dopiero w późniejszej fazie gry można troszkę poszaleć. Na początku najlepszą metodą jest metodyczne i celne strzelanie w bańki i... uciekanie, zwłaszcza jeśli zombie zastaną nas w otwartym terenie. Bo z nieumarłymi jest tak, że jeśli widać jednego, to z niemal 100% pewnością można spodziewać się całej hordy. Im dłużej pozostajemy w jednym miejscu, tym więcej żywych trupów nas atakuje. Dlatego trzeba się cały czas przemieszczać, a jedyne bezpieczne miejsca to odbite miasta.
Sukcesy, tak jak w podstawce, nagradzane są nowymi, dość oryginalnymi broniami, kostiumami, oraz wierzchowcami. Wśród tych ostatnich wyróżniają się konie zombie (które pojawiają się, gdy zginie nasz domyślny rumak), oraz konie demony, spod których kopyt tryskają płomienie. W walce z zombiakami używamy nowych broni, takich jak na przykład blunderbass (czyli gardłacz), czy butelki z wodą święconą, doskonale sprawdzające się do szybkiego rozgramiania całych grup. Specjalnych rewolucji nie ma, ale czuć, że autorzy poświęcili troszkę czasu na urozmaicenie arsenału i poszerzenie asortymentu narzędzi i środków transportu.
Oczywiście te wszystkie elementy nie byłyby tak fajne, gdyby nie scenariusz. Undead Nightmare to z jednej strony doskonały, pełen humoru horror klasy B, a z drugiej pełnokrwiste Red Dead Redemption, w którym nie wszystko jest tak zabawne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Strzelanie do zombiaków bawi do momentu, kiedy zombiakiem nie jest ktoś nam bliski, albo przynajmniej dobrze znany. Nie zdradzając szczegółów powiem, że takich sytuacji będziemy mieli wiele i nie raz zadrży nam palec na spuście. Scenarzyści z Rockstara mają niebywała wręcz umiejętność łączenia tematów śmiertelnie (hehe) poważnych, z absolutnie humorystycznymi, a Undead Nightmare to tego najjaskrawszy przykład.
WERDYKT Po The Lost & Damned oraz Ballad of Gay Tony dostajemy od Rockstara rozszerzenie, które jest w zasadzie samodzielną grą. Za marne 800 MSP, czy równowartość 10 baksów na PSNie dostajemy kilka, a nawet kilkanaście (jeśli jesteśmy maniakami szwendania się po zakątkach Dzikiego Zachodu) godzin zabawy, dopracowaną rozgrywkę i fantastyczny, choć nie da się ukryć że dość dziwaczny scenariusz. Dla wszystkich, którym znudziła się już podstawowa wersji RDR, albo po prostu zrobili ją w 100%, jest to doskonała okazja by powrócić na ranczo McFarlane'ów, ponownie odwiedzić Armadillo i sprawdzić co dzieje się w Blackwater. Trzeba tylko uważać, by w tym wszystkim nie stracić głowy - tym powinny przejmować się tylko zombiaki.
Tadeusz Zieliński